sobota, 31 marca 2012

Sobotnia playlista przywodząca na myśl pewne miejsca (te, w których byłam, ale i te, o których myślę… być


Sobotnia playlista   przywodząca na myśl pewne miejsca  (te, w których byłam, ale i te, o których myślę… być

               

                Na dworze coś  się zrobiło ponuro. Wiosna chwilę pouwodziła ciepłem  i zniknęła, zostawiając  ziąb , siekąc deszczem, wiejąc wiatrem i ogólnie jest kiepsko. Coś powinnam robić, ale  tłumacząc się przesileniem wiosennym,  nie robię nic, tylko pałętam się rozmemłana po domu.  Gdzieś mnie gna…

 I jak zawsze  muszę do niej, mojej Cesarii – inne światy, lepsze… wolne od pospiechu, zgiełku… http://www.youtube.com/watch?v=TJKF21vy6lY&feature=related

I tam  też. Kawałek podobny w charakterze – Buena Vista Social Club


Nastrojona, nieco nagrzana … jeszcze chwilę proponuję gorące miejsca…


Białe piaski…


A teraz można zmienić nastrój, ale na pewno też przyjemnie:

Marie Laforet uwielbiam z Viens, viens, ale Manchester et Liverpool …  http://www.youtube.com/watch?v=NuLV_LHY7mk

Stąd już bardzo blisko – Vacanze Romane! Ależ  wspomnienia … wieczne Miasto – koniecznie!









Skoro Rzym  to i Paryż


i Barcelona


I Grecja, gdzie pięknie, ciepło … Anna German  - kwintesencja subtelności














A teraz przelot na drugą półkulę i kilka  kawałków Bee Gees


Niezapomniany Roy Orbison


Spocząć w hotelu California


wsłuchać się  w Amstronga


I mimo wszystko świat jest piękny….

A ile jest jeszcze takich miejsc… i wszystko przede mną…




















czwartek, 29 marca 2012

Mleko sie rozlało, czyli O "Spotkaniach przy lustrze"

Mleko się rozlało, czyli O "Spotkaniach przy lustrze"



            Mleko się rozlało! Wybrałam projekt okładki, zmieniłam zdjęcie, poprosiłam o zmianę opisu  na tylnej stronie okładki i… i czekam. Pełna obaw, wątpliwości i nadziei, że moja książka spodoba się czytelnikom. Zaglądam do środka. Przesuwam myszką na przypadkowe strony i  w zależności od… pogody, nastroju, humoru i czort wie, czego jeszcze, raz myślę sobie: „Kurczę nieźle”, drugi raz myślę, że zamiast zajmować się  dość ryzykownym, wręcz efemerycznym i płonnym pisaniem, winnam lepić pierogi, robić na szydełku (a całkiem, całkiem mi to wychodziło) i zająć się zwykłym życiem. Tymczasem ja żyję życiem swoim, mojej rodziny, a do tego dołączają wszyscy moi bohaterowie, ich  genealogie i kołaczą we mnie, utrudniając mi owo zwyczajne życie. Bo z pisaniem to trochę jak z piastowaniem urzędu, sprawowaniem władzy – ciężko wyzbyć się dobrowolnie owej mocy, nieograniczonej możliwości konstruowania światów, ustalania praw, powoływania wszelkich postaci do życia lub pozbawiania ich jego… To ja piszę im scenariusz, są absolutnie ode mnie zależni…ich  emocje, wszelkie działania konstytuuję JA. Pani i władczyni! Jedno kliknięcie, a ich światy rozpadają się i nikną…

Prezentuję fragment i proszę o komentarze. „Przechodniu, nie przechodź obojętnie, zosta swój ślad”

Wersja robocza ( przed redakcją)



Spotkania przy lustrze

                                                                             



                                                                                              Nie będzie żadnej chronologii ani konsekwencji.

                                                                       Nie będzie żadnego początku ani końca.

                                                                       Porozrywane wątki, niedokończone sprawy…



           

            Zawsze mu się wydawało, że ze wszystkim zdąży. Tyle czasu mają przed sobą. Nie zakładał takiego końca! Nie teraz! Właśnie wszystko zaczęło się składać niczym puzzle, trybiły wszelkie sprawy.

           

***



           

            Siedziała z głową podpartą dłońmi. Już chyba z godzinę. Postawiła przed sobą lampkę i lustro. Rewelacyjne połączenie! Bawiła się swoim odbiciem. Przed nią lustro, za nią lustro. Takie poszukiwanie detali trochę tak jak u van Eicka w „Rodzinie Arnolfinich”, tylko że ona jest sama, ani jego, ani psa…. Sama… . Przylgnęła ustami do chłodnej tafli lustra. Szeptała usta  usta:

- Ok. Umarłeś. Nie ma cię. Rozumiem. Każdy ma prawo do odpoczynku. Prawo powiedzenia  sobie: „dość”. Jasne! Nie pomyślałaś o mnie, bo niby dlaczego?  Nie zabrałeś mnie ze sobą. A zawsze byłeś zły, kiedy wychodziłam gdzieś sama. Ba! kiedy wyjechałam na kilka dni, to chyba z miesiąc nie odzywałeś się do mnie. A teraz. Teraz pewnie uważasz, że jesteś w porządku. Siła wyższa! Pewnie. Można i tak. W obliczu wieczności czymże byłam dla ciebie? Uciekłeś przed światem. Do spokoju. Miałeś prawo nie pomyśleć o mnie. Bo czymże jestem naprzeciw owej siły, która decyduje o naszym życiu lub śmierci. Poddałeś się jej pokornie. Zawsze przyjmowałeś los bez żadnych pytań, czy sprzeciwów. Umarłeś bez zapowiedzi, żadnych sygnałów, znaków. Tak sobie. Decyzja zapadła lekko. Jak u mnie, kiedy sobie myślałam: „Chyba obetnę włosy”. Bez konsekwencji.

Rano zjadłeś śniadanie, ogoliłeś się przed lustrem.

– O! – chwyciła lustro w ręce i trzymając je blisko twarzy, obejrzała jego pospolitą ramę,  posuwając delikatnie palcami po obrzeżach jakby to było dzieło sztuki, a nie zwykły przedmiot i bardziej zdecydowany ruch mógł wyrządzić mu krzywdę – zetrzeć  politurę, zarysować. Obracała owalem w górę, w dół, jakby spodziewała się zobaczyć nim kogoś innego

 – Przecież  to jest  wciąż to samo lustro! – powiedziała do siebie niemal odkrywczo. Upiła  kolejny łyk razem ze swoją lustrzaną kompanką. – Zawsze podobałeś mi się taki  nieogolony. Dwudniowy zarost. Chyba nigdy nie powiedziałam tobie o tym. Ty też niewiele mówiłeś.



            Nie lubił używać słów. Bywały mu potrzebne, czasami. I tylko wówczas, kiedy w żaden sposób nie umiał w innej formie przekazać komunikatu. Cóż to z resztą były za komunikaty?! Głównie to  płatności albo sprawy formalne związane z prowadzeniem firmy, co z resztą w niewielkim stopniu mnie dotyczyły, bardziej było to mówienie na głos, żeby utrwalić jak nauczanie wiersza na pamięć.

Bardzo je oszczędzał. Używał ich tylko w chwilach ważnych i decydujących. A wtedy stawały się one warunkiem sine qua non dla wszelkich jego poczynań. Te słowa zyskiwały nieodwołalnie moc sprawczą. I może z tego powodu oszczędzał słowa. Żeby za dużo się nie stało… .

Ale za to czasem lubił, jak ona mówiła. Wsłuchiwał się w melodię jej głosu. Jakby chciał się nasycić  na zapas. Bał się, że to ona go zostawi, była taka krucha. A tu sprawdziło się przekleństwo o tym, „kto skrzypi, a kto umiera”.

– … a potem poczułeś fizjologię – w lędźwiach, w trzewiach, ale to już pozostało poza twoją świadomością. Nie zdążyłeś nawet zakrzyczeć, nie miałeś siły zawołać. Nie chciało ci się. Byłeś zmęczony. Pomyślałeś na końcu: „Niech się stanie”.  I stało się. Telefon, karetka.

Młoda lekarka szarpała twoim ciałem. Ja we framudze drzwi. Zdziwiona.  Tak to właściwe słowo. Stałam jak ta głupia i byłam zupełnie zdziwiona.  Nie bałam się, bo czego miałam się bać. A ty? Ty już nie wiedziałeś, że ja – to ja, że świat – to twój świat. Wygodnie. Egoistycznie. Przyzwoliłeś na amnezję. Tylko zupełnie nie pomyślałeś, że mi nikt nie podarował niepamięci! Bo ja jestem i ty we mnie jesteś. I szlak mnie trafia! Za twój egoizm, zapatrzenie w siebie.

            Kobieta szurnęła lustrem. Jutro znowu podeprze głowę…  tak jak wczoraj i przed… i przed….. Trzy lata! Żałoby? Żałoba to chodzenie w czarnych sukienkach, noszenie smutnej miny i unikanie rozrywki – przez rok. Tak nakazują zwyczaje. Po matce też rok, ale ojciec to już tylko pół roku, babka ma swoje trzy, miesiące. Więc jeśli nie zasłaniała kirem okien od ulicy, a na drugi dzień po pogrzebie włożyła na siebie beżowy kostium … . To cóż to za żałoba! A kiedy weszła do sklepu na osiedlu, ekspedientka spoglądała na nią, nie kryjąc wręcz potępienia.  Matka przyszła do niej któregoś dnia (po pogrzebie Edwina była u niej niemal codziennie):

- Obrączkę przełóż na lewą rękę. Jesteś wdową. Wypada się nosić jak wdowa – powiedziała  z napomnieniem.

            Trudno się doszukać w życiorysie matki znaków czasu, kiedy to formy i ceremoniały stały się dla niej takie ważne. A może to stało się wtedy, kiedy Łucji babka pobłogosławiła jej rodziców  przed ślubem. Klęczeli wówczas na  wytartym schodzonym chodniku  w pokoju, który hucznie nazywano stołowym. Ojciec kołysał się, starając się ponad wszystko zachować pion i bacząc tylko na suto jak na ową sytuację zastawione stoły. Przybył znikąd i od zawsze trawił go głód. Stanisława kreśliła znak, całowała oburącz ujęte czoła i nie rzekła nawet słowa, bo łzy dławiły ją, nie pozwalając wybrzmieć nawet pospolitemu „z Bogiem”.



            „Wdowa?”: pomyślała. Dziwny wydał jej się ten wyraz w zestawieniu ze swoją osobą. – „Jestem Łucja, jestem wdową po moim nieżyjącym małżonku Edwinie” – usiłowała skonstruować jakieś zgrabne zdanie z tym wyrazem. Tak. Taka dostojna informacja podobałaby się jej matce. Teściowie nie mieli jej za złe kolorowych strojów ani czerwonych paznokci. Podzielali jej ból cicho i dyskretnie. Poza łzami wtedy w domu, nigdy już nie zobaczyła teściowej jak płacze. Chociaż oczy były wymęczone, a łzy wyostrzyły rzeźby bruzd na twarzy.



            I chyba od samego początku zaczęły się te  spotkania  z lustrem. Zupełnie niezamierzone, przypadkowe… .

Nienawidziła samotności. Nigdy! Kiedy bywała sama w domu, to wpierw wydawało jej się, że na to właśnie czekała. Rzucała się na wszystko – a to na książkę, szmatławą gazetę, a to na siebie – wanna, maseczki, a to planowała zakupy… . W rzeczywistości miotała się bezcelowo po domu,  z niecierpliwością spoglądając na zegar, innym razem na kalendarz i nie robiła nic… w końcu uciekała z niego, by bez celu błąkać się po mieście. 

Siedziała naprzeciw lustra… . Siedziała. Jak teraz, wczoraj, rok, rok miesiąc i piętnaście dni … i trzy lata… dwa miesiące, osiem dni… .

Nie miała na siebie pomysłu. Nie umiała być tylko ze sobą. Krępowała ją ta relacja. Bała się, że moment, kiedy będzie musiała zmierzyć się z sobą, powiedzieć sobie prawdę o swoim życiu z mężem…, że ten moment ją zaskoczy, że  nie będzie przygotowana. A tak nie była sama. Kobieta po drugiej stronie lustra nie była nią, była kimś innym. Wyzierała z jej spojrzenia litość i niemal sarkazm. Te same niby zeszklone oczy, usta z wyblakłą już czerwoną szminką. A jednak to nie była jedność. Ta naprzeciw to zupełnie ktoś inny. Umęczony, nabrzmiały  pustką i niemal bólem. Zbieżność rysów twarzy, krągłości, siatek zmarszczek, pagórków policzków, zagłębień oczodołów.







***





            Babka, ze strony matki – Stanisława przybyła tu ze swoim mężem szewcem i jego jednym synem „odziedziczonym” po drugiej ( tak już drugiej! – pierwsza bowiem zmarła, nie pozostawiając – Bogu dziękować – żadnego dziecka) słabowitej i wciąż niedomagającej  żonie Jance,  zaraz po wojnie. Zamieszkali w pustostanie pozostawionym przez naprędce uciekających Niemców. Ulica w polskim tłumaczeniu, a polskość rodziła się niecierpliwie i gwałtownie, nazywała się Krótka. I w istocie taka pozostawała. Miała niewiele ponad siedemdziesiąt metrów długości i szerokości tyle, ile potrzeba dla wąskiej jezdni, wąskiego chodnika i szeregów domów – małych, zduszonych wewnątrz. Na początku ulicy, patrząc od strony plebani, mieszkała malarzowa z rodziną. Malarz też oczywiście żył, ale pracował albo pił, więc i tak mało kto go na ulicy znał. I to tyle po tej stronie, bowiem za malarzową rozciągał się niby park, niby skwer. W rzeczywistości był to maleńki klombik obsadzony wysokimi malwami i cyniami oraz  małymi, skromnymi bratkami i aksamitkami. Gdzieniegdzie dumnie puszyły się nieliczne róże. Miejsce, oczywiście nie budziło żadnych podejrzeń jakoby to ktoś mógł przyłożyć do tego  artystyczną rękę, nikt sobie wówczas specjalnie nie zawracał głowy modną obecnie architekturą ogrodową.  Niewiadomo nawet, jak powstało to miejsca, na którym można było spokojnie postawić dwa domy. Tymczasem gruz po zniszczonych działaniami wojennymi budynkach uprzątnięto, a w zamian, gdzieś z okolicznych pól nawieziono czarnoziemu i tak powstał skwer. Dziwne, bo ani to nie był żaden ważny punkt w mieście, nie liczyć Kościoła na końcu prostopadłej do tej uliczki. Może zwyczajnie po czarnej wojnie ludzie byli głodni trawników i ławek do wysiadywania. W każdym razie był klomb, trawa i dwie ławki naprzeciw siebie, na których w niedzielę po mszy, a jeszcze wczas do obiadu, siadały kobiety przybyłe tu za mężami albo za domem z różnych części kraju, pogodzone z powojenną zawieruchą. Zaś popołudniowe soboty i niedziele zawłaszczali mężczyźni, grając w baśkę na pieniądze. Naprzeciwko – tak prawie na wysokości malarzowej- mieszkali Rutkowscy i Syroccy, a za nimi to już babka Stanisława ze swoim szewcem. Jakby skoczyć z ganku przez dom na wprost, znalazłoby się na Placu Staromiejskim, który oprócz nazwy nic z placu nie miał – nie było ani klombu, ani pomnika. Za to na Krótkiej był trawnik, klomb z kwiatami, dwie ławeczki! Gdyby jakiś krzaczor rozrośnięty i dziki lub drzewo, można by było się tu całować  z chłopakiem na ławce. A tak tylko babka Stanisława … wyklinała, kiedy rozłożone na trawie dziewczynki bawiły się w dom. To był jeszcze ten czas, kiedy Stanisława była młodą, silna dziewuchą i zdawało się jej niejednokrotnie, że w kaszę to ona sobie nie da dmuchać. O nie!

Tam na Krótkiej przyszły na świat jej cztery córki, co to dorosły bardzo szybko, wychodząc szczęśliwe z domu, w którym ojciec nie chciał już stalować butów, zelować, skracać cholewki. Pił jak szewc, klął jak szew. One szukały innego życia, i kiedy to parę razy pokazały się sąsiadkom na skwerze ze swoimi absztyfikantami, a Stanisława miała potem sposobność wysłuchać opinii malarzowej i innych kobiet, to i zaraz wyprawiało się wesele. Nie huczne weseliska, ale skromne, na których jednak wszystkiego starczało – i rosołu z makaronem, mięs różnych, a i ciasta wypiekały z sąsiadkami na kilka dni przed weselem. Dziewczęta – Zosia, Wanda, Gienka wdziewały na siebie białe suknie, czasem chowając nieco powiększony brzuch w fałdach ślubnych kreacji i dalej w świat!  Z początku przyjeżdżały na święta, ale potem porodziły dzieci i trudno się było z licznym przychówkiem wybrać w drogę. Stanisława po prawdzie nie bardzo tęskniła za córkami, bowiem miała na głowie starego kawalera  odziedziczonego po „zmarłej nieboszczce” drugiej żonie, męża pijaka i najmłodszą Marysię. Nadto wzięła się za krawiectwo, bo na męża to już zupełnie liczyć nie mogła. Tak i umęczona dziećmi, życiem, spokorniała, coraz częściej zrzucając z siebie ową młodzieńczą hardość.

            Marysia miała swój świat zamknięty w pokoiku na górze i umiała się izolować od tego na dole, gdzie mieściła się kuchnia, warsztat ojca i przylegający do niego pokoik przyrodniego brata.

Kiedy ojciec wracał późno, a jeszcze nie daj Boże po przegranych kartach, wiedziała, że trzeba przykryć mocno głowę poduszką, by nie słyszeć jego krzyku. Wiedziała też, że żadne zaklęcie nie wybawi jej z tego. Nie ma takiej bajki. Trzeba przeczekać do rana. Będzie dobrze. Wystarczy tylko nie nawinąć się gdzieś w jego pobliże. Nazajutrz – milczący, skacowany będzie cały dzień siedział w warsztacie na poddaszu, unikając karcącego wzroku  żony. I jej jazgotania. Wszystko wytrzymywał, ale to jej gadanie, wypominanie, a potem wielodniowe na przemian milczenie było ponad jego siły. A już najgorsze było to, że nie wpuszczała go do łóżka, nie podawała posiłków. „Zbiesiła się baba” – sarkał pod nosem. Kiedyś przyłożył nie raz i nie dwa… ale potem przyszła milicja, to i się przestraszył. A Stanisława całkiem zeszła mu z oczu, zająwszy się swoimi sprawami. Wtedy to już pił na umór, mało co wyglądając ze swojego warsztatu, który warsztatem to już tylko z nazwy pozostał. Walały się tam butelki, stare kopyta, pozdzierane zelówki. Sprzedał starą, ale dobrą poniemiecką maszynę do szycia cholewek. Dobrze, że udało się kiedyś wykraść starego singera, który pewnie też poszedłby za flaszkę, gdyby go kiedyś pod jego nieobecność nie wykradła.

Maria dorosła równie szybko jak starsze siostry, ale matka nie miała ani czasu, ani głowy, by przyglądać się wzrastaniu córki. Któregoś razu przyprowadziła chłopaka, zamieszkała z nim w pokoju na górze, który zrobili sobie ze schowka, wybijając okno w ścianie, rozwalając wewnętrzne ścianki. Nie pytała o zgodę, nie powiedziała nic. Nikt nie pytał. Ojciec pił, matka tak bała się zostać sama, że przymknęła oczy i uszy na wszystko. Dopiero, kiedy urodziła się Łucja, nieśmiało zapytała:

- To jak to tak? I dzieciak na tym w świecie będzie żył bez pozwolenia Boga i bez jego błogosławieństwa?

Ale nie było w tym pretensji, ale raczej prośba, niemal błaganie, pełne ludzkiego wstydu.

- Mama się nie martwi – powiedziała Maria spokojnie. – Będzie  i ślub, i chrzciny i błogosławieństwo boże, a i mama pewnie nam pobłogosławi.

Stara taką radość w sercu poczuła, że nie mogła wykrztusić nawet słowa. Zawinęła twarz w fartuch i zniknęła gdzieś w kuchni, topiąc łzy szczęścia w garnkach z zupą.

            Łucja dziadka nigdy nie poznała. Zapił się, kiedy miała niespełna rok. Za to babka Stanisława znaczyła dla niej bardzo wiele. Kiedy po śmierci męża – i w jakieś dwa lata po nim – jego syna z drugiego małżeństwa, sprzedała dom na Krótkiej, przeniosła się z Marysią i jej rodziną do większego miasta. Trudno jej było przywyknąć, ale błękitne oczy Łucji, jej dziecinny szczebiot wynagradzał wszystko. Potem Marii urodziła się jeszcze Joanna i Konrad, ale to Łucja nakazywała jej żyć.

I wtedy, kiedy słabła na dobre, kiedy leżała na chłodnym łóżku na OIOMIE podłączona do wrogiej i niezrozumiałej aparatury, i kiedy już tak pogodzona czekała na śmierć, zobaczyła wnuczkę. W jej oczach było tyle samo łez, co miłości i strachu, i pomyślała:

- Panie Boże! To nie! To ja rezygnuję, jeszcze tu zostanę.

I została. Bóg wysłuchał ją tak bardzo, że żyła jeszcze wiele lat, do końca zachowując trzeźwość umysłu.



                        Teraz Łucja pomyślała, że babka z Edwinem byli do siebie podobni. Oboje nie szafowali słowami, o ile mąż Łucji posługiwał się nimi w absolutnie koniecznym akcie, o tyle Stanisława przestała w ogóle nie mówić. Maria nieraz obawiała się, że matkę dosięgła jakąś dziwna, starcza forma mutyzmu, ale liczne wizyty u specjalistów, wszelkie badania nie dostarczyły medycznego wyjaśnienia tego stanu. Mimo to Łucja rozumiała się z babką doskonale. Pierwsze kroki po wejściu o domu, kierowała do pokoju Stanisławy. Siadała u nóg i klepała bez porządku. Babka mierzwiła opuszkami palców jej włosy, wydając  z siebie  raz po raz pomruk podobny do mruczenia kota. To jej Łucja powiedziała o Edwinie.

- Babciu! Ja go tak kocham, że nie mogę sobie wyobrazić, jak ja będę żyć bez niego, kiedy on umrze. Już teraz wpadam w histerię – krzyczała pełna młodzieńczej egzaltacji. Była wtedy w ósmej klasie, a on był drużynowym jej zastępu, czy czymś takim.

Stanisława uśmiechała się. Chociaż w myślach pomyślała okrutnie:

- Oby, dziecko drogie, nigdy nie przyszedł taki moment, że będziesz Bogu dziękować, że go wziął do siebie albo, żebyś Jego sama o to nie prosiła.

Ale najgorsze było to, co myślała o swoim mężu, że kiedy umarł, było jej po prostu obojętne. Nic gorszego ponad obojętność. Niechby złość, dzika furia, przysłowiowe darcie szat – byleby tylko nie obojętność.



***






wtorek, 27 marca 2012

Zapiski szkolne: Trudne to i nader wydumane… więc może warto sobie odpuścić….( dla cierpliwych i wyrozumiałych)

Zapiski szkolne: Trudne to i nader wydumane… więc może warto sobie odpuścić….( dla cierpliwych i wyrozumiałych)

Mój ukochany Herbert napisał:

Panie
      dziękuję
Ci że stworzyłeś świat piękny i bardzo różny
 a także za to że pozwoliłeś mi w niewyczerpanej dobroci Twojej
być w  miejscach które nie były miejscami mojej codziennej
udręki(…)

Obawiam się, że w kontekście tego, co chcę napisać, co mi leży na sercu, co jest zadrą w oku, wrzodem na wrażliwej części ciała…. to – słowa mojego ukochanego poety, mojego bożyszcze i na domiar jeszcze cytat wyjęty z jednego z moich ulubionych jego wierszy  mogą stać w jaskrawej sprzeczności z ogólnie rozumianą estetyką, mogą porazić niejedno wrażliwe na piękno oko, ucho i spojrzenie i w ogóle mogą być absolutnie nie a propos… Tak czy siak, nic nie mogę poradzić na to, że mi się przywiodły na myśl i w owym cytacie znajduję sens, i w rzeczy samej dziękuję Panu za ten „różny świat” ( piękno może natenczas pozostawię, bo dotąd nie zdążyłam go jeszcze odkryć w tym świecie  moich meduz wyrzuconych na brzeg, brodzących w szlamie zalegającym rzeczone brzeg i – gęstym i czarnym – z którego trudno wyjść, toteż moje meduzy najczęściej skazane są na zatracenie).
Ale nic to! Jako ów starzec z mądrej przypowieści przechadzam się brzegiem i nurzam się w szlamie, by  wydobyć choćby jedną. Ale  nie, nie, nie! Moje desperackie próby  coraz częściej zdają się być nielogiczne. One już giną, już tracą siły, już mrą na sponiewieranym brzegu, ale jeszcze wyciągają swoje parzydełka, kąsają, wpuszczając w krwiobieg swe toksyny, atakują układ oddechowy, nerwowy i serce… I niweczą, lechmanią cokolwiek pojawi się w ich zasięgu…
Tak naprawdę u moich meduz prawie nie występuje dymorfizm płciowy, wszystkie są takie same… Psychicznie… Nie ma tu że niby jedne z Marsa a inne z Venus… ( taka sobie dywagacja).
     Wchodzę do klasy. Zalegają ławki. Głowy utopione  w kapturach. Co niektóre wynurzają się na moment. Bardziej z ciekawości niż z powodu innych dziwnych ludzkich odruchów.
     Usiłuję ześrodkować wzrok na kimś, bo jakoś głupio mi patrzeć w przestrzeń. Nie ma  na kim! Czytam listę obecności. Zrazu któraś głowa lekko porusza się, by potwierdzić swoje istnienie i tyle! Dalej w „kimę” lub dyskusję. Kolejny wyciąga wielką kanapkę zakupioną lub „zdobytą”  w pobliskim NETTO  i bezceremonialnie zajada, popijając Tigerem.
- Pani! – woła, na moją uwagę pełna oburzenia. – Mam takiego kaca. Wczoraj zalałem…
W klasie śmiech. Bo „zalać” – to wieloznaczne słowo.
Kilka tygodni wstecz jedna z meduz nie pojawiła się w szkole.( A zawsze była). Zmartwiłam się, choć to jedna z tych wściekłych, co to już kilka razy musiałam po niej leczyć rany.
- A co się stało? – pytam, nie kryjąc w głosie troski
Przez klasę przechodzi pomruk rozpoznawalny przez wszystkich. Tylko moje tępe spojrzenie zawiesza się gdzieś ponad nimi. W końcu jeden decyduje się przełamać owe tabu:
- Bo ona jest zalana – wyrzuca z siebie przy solidarnym wtórze pozostałych.
- Antek ją zalał.
W klasie chichot! Antek zaś siedzi niewzruszony. Może nawet dumny z siebie…Kumam! Chodzi o ciążę! Prokreację! Miłość! Odpowiedzialność! I te inne….
Wodzę po nich oczami. W sercu jawi się troska. I o tę moją meduzę, ale i o ową planulę. I niech Pan wybaczy, ale, kiedy widzę owego osobnika i patrzę w jego oczy wyzbyte jakichkolwiek emocji, to myślę sobie, że może i Bóg dobrze urządził świat meduz, że dorosłe osobniki giną po zakończeniu rozrodu…
Przecież gdyby nie… to … za ileś lat historia się powtór\
   Mija kilkanaście dni – tydzień  lub dwa…
Kaptury zalegają ławki. Nie pamiętam, czego chciałam nauczać. Dość, że dzień przed znów byłam niespokojna i wiele czasu spędziłam nad projektem lekcji.
Widzę ją. Wymarniałą. Po lekcji zostaje.
- Byłaś u lekarza? – pytam.
Kiwa przecząco głową. Szesnaście lat! Mój Ty Panie! – myślę, patrząc na niewinną twarz nastolatki i… ciało wielokroć poniewierane…
Milczy!
- Jak się czujesz?
Milczy! Głupie pytanie! Widać, że źle. Blada. Podkrążone oczy. Oczy pozbawione głębi.
- I co?
Milczy! Milczenie ciąży. I jej, i mnie! Jej… bardziej…Mówi więc:
- Urodzę…
- Pewnie! Wiesz! Dziecko  wiele zmienia. Ale… To szansa… Dla niego warto … – zapalam  się.
- Yhm – pada zamiast potwierdzenia.
Rozochocona podejrzeniem zrozumienia, ciągnę dalej…
- … życie się nie kończy… ale zobaczysz takie małe cudo! Od ciebie będzie wszystko zależało… Nie musi być takie, jak ty… jak oni…
Wierzę w to, co mówię, bo dziecko to … kurczę …. To wszystko! Brakuje mi słów….
- Wiem… – przerywa  milczenie. – Wrócę  do domu… Urodzę… Szkoda tylko, że taki ojciec…
„Szkoda” – myślę, ale serce skacze mi koziołki, bo wtedy wierzę, że mimo wszystko jedna z meduz ma szansę na życie…Prawdziwe życie. Dobre życie…
  Podchodzi do mnie. Wolno. Nieśmiało.
- Mogę się do pani przytulić?
- Pewnie! – ściskam. Jeszcze sztywnymi rękoma, ale czuję, jak mięśnie wiotczeją, zagarniając mezuzę, która na moment nakazała swojemu organizmowi nie wypuszczać toksyn…
      Kombinuję, jak tu pomóc. Szukam w pamięci ciuszków dla dziecka, leżaczków, chodzików, śpiochów i innych…Gromadzę… Jest Ok. Naprawdę życie jest OK.. Dziękuję Ci Panie………………………….

Continuae…..


            Wracam do mojego świata – na pełne morze – zbudowana, pozytywnie nakręcona. „Życie ma sens. Jest różnorodne! Jesteśmy inni! Pięknie jest i jest pięknie….”

Tydzień mija. Może nawet i dwa…
Mija kolejny… może nawet czwarty…

Meduza pławi się na brzegu w szlamie… Już nieważne jest dla niej planula…  Tylko po co? Na litość, Panie!, po co?
- I co? – pytam struchlała…
Twarz leniwie wypoczęta i bezproblemowa…
- Poroniłam…
Ani refleksji, ani żalu….
            Morze się wzdyma i burzy…Niebawem wyrzuci na brzeg inne meduzy….

sobota, 24 marca 2012


Sobotnia play lista – na przekór wiośnie – jej  zieleni i żółci – w   różnych odcieniach czerwieni



Wprawdzie wiosna ma kolor zielony: zielone trawy, banalne pączki na gałązkach, zieleniejące się krzewy i zielonkawe krzewinki, żółty – jak  kaczeńce z mięsistymi, nerkowatymi liśćmi  i słoneczne żonkile. Ale mnie na przekór opętało na czerwono. I chyba nie tak zupełnie jest to nie a' propos. I tu pozwolę sobie na ciąg całkiem niespójnych  asocjacji,  które nie mają służyć logicznemu wywodowi, a raczej stanowią konsekwencje wiosennego roztargnienia i nieokiełznanej fantazji... Ta też znajduje tutaj wyraz jako absolutnie ekshibicjonistyczna  forma wyrażenia siebie. ( Łoj! Ależ dałam!)

Tak więc  wiosna to czas rodzenia się wszystkiego albo po raz pierwszy albo kolejne odradzanie. Na każdym kroku mamy naerotyzowane tropy – pękające, nabrzmiałe pąki, kokieteryjne rozwijające się listki, nieśmiało, zalotnie wyglądające z ziemi kwiatki, kwiatuszki i kwiateczki o mniej lub bardziej wyrafinowanych nazwach.  Po parkach, uliczkach, po  ścieżkach snują się  zakochane pary.  Świat kipi erotyką… Świat pięknieje. I chce się żyć! (W Japonii wiosna jest eufemizmem na seks tu wolę pozostawić sprawę, bowiem shunga- wiosenne obrazy- bardziej zbliżaja do pornografii. Ta z kolei dla mnie jest mało wiosenna, nie tak subtelna i delikatna, i tak… cudnie prowokująca)

I mnie się owa wiosna na przekór wszelkim jej obrazom kojarzy z czerwienią… Kiedyś usłyszałam, że czerwony – to wołanie o seks…

A ja lubię czerwone usta, czerwone szale i sukienki…



Dlatego zaczynam od tego  Chris de Burgh


( ależ się działo….)

A jeszcze wcześniej… Kiedy wiosna trwała cały rok

Czerwony jak cegła


I w charakterze Sztywny Pal Azji


A teraz lekka aberracja, ale godna uwagi. Też przywodzi na myśl  wiele momentów ważnych i pięknych.  Ta propozycja to perfekcyjne połączenia muzyki i słowa ( obydwa tworzywa bliskie mi). Oto Zamachowski  i Preisner,  i Szymborska i Kieślowski – Wielcy Nieobecni   ( ze ścieżki dźwiękowej Trzy kolory- Czerwony)


Jeżeli już o czerwieni, to nie może zabraknąć  Polowania na Czerwony Październik


Nastrój tak różny i kapryśny niczym wiosna… I teraz w gotyckim stylu Closterkeller  Czerwone wino


I jeszcze to  Cienka czerwona linia


Muszę zakończyć sentymentalnie Ewa Demarczyk


Na koniec mój ulubiony autoportret ( oczywiście z czerwonym akcentem)

****
Jestem pomieszaniem
klasyki
i tandety
Takie mam dziwne o sobie mniemanie
z klasyki
to czerwone usta
jak u Rossetiego Proserpine czy Lady Lilith
to bodaj jedyny element
dalej już nijak nie ma maestrii
żalu też nie
tandeta
tu wysokie obcasy
z lekkością bytu ścieram
różne parkiety
daleka od klasycznego tanga

nie tańczę na płótnach
jak Salome Moreau
wypijam haustem szklanę wina
z czerwoną szminką stawiając ją
w salonie

zasada decorum
pozostała w niedokończonym eseju o Cyceronie


Post scriptum

 Jak to zwykle bywa – więcej było na początku krzyku i prowokacji…  Wiosna niechaj panoszy się wszędzie, niech fruwają motyle  wokół i w nas…  A swoją drogą czerwony to w rzeczy samej intrygujący kolor. Nieprawda?

środa, 21 marca 2012


Zapiski  szkolne:  Takich jak pani, to tylko zabić…

Koniec świata.  Wychodzę przez rozsuwaną bramę wiodącą z placu przykościelnego wprost na ulicę. Ruch niewielki, bowiem droga nieszczególnie uczęszczana. Po lewej stronie pobudowały się firmy. Dalej za nimi majaczą porośnięte  dziką, nieujarzmione przez człowieka, dawne tereny stacji kolejowej – wtórnie dziewicze. Częstokroć dają schronienie drobnym pijaczkom, bezdomnym, którzy na pozostałościach po dawnych trapach ucztują sobie, schowani przed  karcącymi spojrzeniami szanowanych obywateli miasta. Unoszę głowę w górę, wodząc po niebieskawym niebie w poszukiwaniu wron, bo wciąż słyszałam, że „szkoła jest  na końcu ulicy, tam, gdzie wrony zawracają”. Nie widzę żadnych wron, za to co chwilę pojawiają się stada ptaków wszelakiej maści, lecących daleko za „koniec świata”. Tam, gdzie rozpłaszczyły się leniwie w krajobrazie rozległe stawy, o nieregularnych kształtach, z porośniętymi tatarakiem brzegami, w którym pokrywały się całe pokolenia dzikich kaczek krzyżówek, czernic, dwuczubych perkoz i mew śmieszek, które zapewne chowają łebki w skrzydła i śmieją się ze mnie do rozpuku, że mnie  tu wywiało…. Za ostatnim domkiem – symbolem przeszłej epoki – kanciastym, zastygłym w czasie przeszłym wchodzę na teren ośrodka. To już mój któryś raz. Już jestem trochę przygotowana, nie taka saute. Już  cokolwiek mam wyobrażenie….

Na dzisiaj przygotowałam sobie ot! taki delikatny  temat o wartościach. Sam temat miał dotyczyć Biblii, ale wiedziałam, że muszę to jakoś zawoalować, bo zaraz bym mogła usłyszeć:

- A co mi tu pani będzie pieprzyć o religii! Co to pani ksiądz?!

Toteż powoli zaczynam o tym, co jest ważne dla nich, dla ich rodziców…

- Jak to co jest ważne? – pyta  Adaś zaczepnie. Pyta, ale nie po to, by mu powiedzieć. Bo on wie!

- Szmal! No nie – i patrzy, czy na niego patrzą. A patrzą. I kiwają głowami. Bo to oczywiste. Szmal!

- Bez szmalu, to jesteś śmieć! – wyrokuje któryś.

- Jasne! – mówię. I nawet podoba mi się ten kierunek  owego „dyskursu filozoficzno- etycznego”, bo tu zaraz będę  mogła płynnie, metodycznie przejść do wartości pracy, nauki… po drodze zahaczę o sumienność, uczciwość, nie omieszkam napomnieć o sprawiedliwości,  może jeszcze uda się o godności i szacunku do innych…

Temperatura w klasie rośnie. Podają sobie różne dykteryjki o tych, co mają szmal i też o tych, co go nie mają. Co niektórzy roztaczają wizję siebie jako bogatego baszy. Oj! Ten to by wiedział, co z kasą robić: piwko rano, fajeczka, kilka „dupeczek” dla rozrywki, trawki, srawki i inne rzeczy…. Oj! ale by było! A  samochód! A telefon. A komputer- Full wypas! Któryś mówi:

- Ja to bym sobie nakupował hot – dogów, burgerów! – i wzdycha przy tym, przymykając oczy i wysuwając usta … jakby rzeczywiście poczuł ten smak…

 I już się cieszę, już widzę, jak zaraz dzięki swojej elokwencji,  fantazji „odkryję przed nimi wartość Pracy” ( choćby tylko to na początek). Naraz jedna z moich Meduz, rzuca ni stąd, ni zowąd:

- A po co to robić? Jak można… – spogląda  znacząco na wszystkich, uśmiechając się kącikiem ust, i mrużąc znacząco oczy. Na niektórych twarzach ukazuje się uśmiech, znaczący tyle mniej więcej , co „A wiem! O czym myślisz? Joo!” – i już łączą  się spojrzeniami, uniesionymi w górę kciukami. Solidarnie. Po jednej linii! Po myśli!

Patrzę wyczekująco. Moja Meduza mówi nieco ściszonym tonem:

- Jak można… capcarap….

Staję wyprostowana, nie kryjąc oburzenia:

- Ale jak to?! Jak można!? To do więzienia!? Za kraty! I po marzeniach o skórze, furze… i komórze…

I tu  oczywisty sposób ponosi mnie o wolności…

Meduza przerywa bezceremonialnie moją tyradę, nacechowaną emocjonalnie i stwierdza, oparłszy się niedbale o ławkę, nogę obutą w markowe „trzewiki”  zdobyte  bez pracy,zarzuciwszy na drugie krzesło:

- Bo zamykać to się powinno tylko za śmierć!

Dumam chwilę, bo nie łapię, ale po chwili refleksu pytam:

-A za kradzież?

Meduza patrzy na mnie wzrokiem totalnie niezrozumiałym. Powoli jego wzrok przenosi się na mój zegarek ( fajny złoty zegarek – prezent o Krzysztofa z ważnej okazji). Trochę parzy mnie jego spojrzenie, ale daję radę.

Za kradzież! – nieco spowolniale powtarza za mną oburzony Meduza. – Przecież… ( tu zaczyna się jego wykład) gdybym go ukradł, i gdyby mnie złapali, to bym odpracował. No nie! A pani by mnie za to zamknęła?

- No tak – powiadam.

- Ale dlaczego? Przecież mówię, że gdyby mnie złapali, to bym, odpracował!

W spojrzeniu Meduzy czają się ogniki złości

Zasysam powietrze. Czeka mnie trudna przeprawa. Więc konstruuję na miejscu opowieść:

„Wyobraź sobie, moja Meduzo kochana, że ten oto zegarek (tu demonstruję całą urodę owego wycyzelowanego drobiazgu) był przedmiotem moich marzeń. I oto, cała rodzina starała się, by mi w tym względzie dogodzić, i odmawiała sobie wszystkiego, i rezygnowała z własnych marzeń, i….( można tu oczywiście wymyślać różne rzeczy. Mniejsza!). Nagle ty miałbyś zwinąć mi ten zegarek. MÓJ ZEGAREK!!! I nic?

Meduza spojrzała coraz mniej pokojowo.

- Ale… Jak by mnie złapali, to przecież mówię – tu podniósł głos – że bym odpracował. To o co pani chodzi!

- Bo to jest, do cholery MÓJ ZEGAREK!  I wara ci od niego!

( nie powinnam tak mówić – jestem pedagogiem)

A Meduza nie popuszcza:

- I zamknęłaby mnie pani?

Ja też nie popuszczam  i mówię:

-Tak!

Meduza przygotowuje swoje parzydełka, robi się czerwona ze złości i syczy w moją stronę:

- TAKICH JAK PANI, TO TYLKO ZABIĆ…

                9.40. Lekcja się skończyła. Wychodzę z klasy. Z  okien pokoju nauczycielskiego, co to poza tablicą ogłoszeń, nie ma nic w sobie z innych pokoi  nauczycielskich rozpościera się widok na zdziczałe tereny niegdysiejszej stacji kolejowej….

( a swoją drogą fajny tytuł i temat książki)

niedziela, 18 marca 2012

Natchnęło mnie poetycko, więc się dzielę...

 
Natchnęło mnie poetycko, więc się dzielę...



Zamiast iść na spacer, zamiast wziąć w ręce grabki i haczkę, mnie wzięło na dumanie… I jestem taka  rozmemłana, nostalgiczna, całkiem nie do życia…



***

 szukałam wczorajszego dnia

spoglądałam w lustra

szperałam w słowach

gestach

nastrojach

i humorach



znalazłam

przeszłość



prześmiewczynię

nie tyle okrutną, co prawdziwą

dla której niczym

jutro



***



Czas jest tak szybki

A ja

Zdążyłam

Przywyknąć

Do twego istnienia

Twojego imienia

Twoich odejść

Powrotów



Zdążyłam urodzić synów

Zmądrzeć

Zestarzeć się

Zdążyłam dojrzeć



Do szczęścia

Śmierci

Obojętności

Milczenia

Do świadomości

że nie zmienię życia



Bo ono jest poza mną



Bo jest

Paradoksalnie



Egocentryczne



Czas

Niezmienny w swej zmienności

Pozwala na przyjęcie prostych prawd

Wszystko ma swój koniec


***



już nic nie zmienię

bo mi się nie chce

bo nie mam siły

bo nie ma sensu



bo wygodne jest łóżko

w którym

tylko się

śpi



dobrze jest

mówić

albo

nie mówić



nie silić się

na gest

na seks



na fryzurę

figurę

pozę



i mogę myśleć

o sobie

i w końcu widzę

że to ja jestem

pępkiem świata



i

co

z

tego

***



pożyczam chwile

z filmu

z książek

z marzeń

by z nawiązką oddać



niespełnione



pozostają dwugłowe wspomnienia

moje

twoje

każde na inny temat