poniedziałek, 27 lutego 2012

Dyskretnie się odsłaniam...


„Spotkania przy lustrze”, to powieść, która  stanowi swego rodzaju studium samotności, rozpaczy kobiety po stracie.



            Otóż, któregoś dnia zupełnie niespodziewanie, nie zdradzając wcześniej żadnych symptomów, umiera mąż Łucji – Edwin. W  oczywisty sposób budzi to zdumienie, a potem i gniew bohaterki, która  absolutnie nie może pogodzić się z takim stanem rzeczy.  Samotne dnie spędza w domu, rozmawiając ze swoim odbiciem. Owe rozmowy, poniekąd zupełnie absurdalne, przy których ożywają wspomnienia, prowadzą do pewnej analizy życia. Łucja wraca do zdarzeń, czasami pozbawia je znamion idealizmu. Być może czas, samotność, niekończące powroty do przeszłości, spowodują, że bohaterka uświadomi sobie, że żałoba, którą sama na siebie nałożyła jest zupełnie nieadekwatna do straty, która ją dotyka.

Na tle przeżyć Łucji poznajemy jej rodzinę, „historie” jej członków, które wpływają na los Łucji, na jej sposób postrzegania świata. Mamy tu  więc historię babki Stanisławy, Leokadii, córki, syna, czy też przypadkiem spotkanych ludzi – pana  Jerzego. Być może to oni konstytuują życie Łucji, wpłyną na nią w znaczący sposób, pozwolą jej żyć dalej mimo tej straty, jaka w momencie, w który się zadziała, zdawała się pozostać się absolutnym kataklizmem dla Łucji

            Temat z pewnością nie jest absolutnie nowy, natomiast starałam się znaleźć inne podejście do niego, potraktować go nie jako poradnik  pod hasłem jak żyć po takiej stracie, ale jest to bardziej poszukiwanie odpowiedzi na pytanie, czy można żyć. I dlatego, żeby odpowiedzieć sobie na nie Łucja  przeżywa ponownie swoje życie, ale już bez woalu, który skrywał prawdę, pozwalając na konfabulację. Wycieczka w głąb siebie. Czasem przynosząca przeogromne poczucie szczęścia, a czasem udrękę, czy rozczarowanie.

             Nie jest to poszukanie zmiennika, nowego mężczyzny, kochanka, choć niewątpliwie na tym zdawać się może  niekończącym się etapie przezywania żałoby byłoby to jedno z bardziej logicznych rozwiązań. To raczej poszukiwanie nowych sensów życia. Te dotychczasowe  „wyrosły”, poblakły albo zupełnie naturalnie się zdewaluowały.




piątek, 24 lutego 2012

Zapiski czynione z doskoku: Historia, która mi się przydarzyła… ( de facto)

Zapiski czynione z doskoku: Historia, która mi się przydarzyła… ( de facto): Historia, która mi się przydarzyła… ( de facto) Wierzę w predestynację, zrządzenie losu, w życie zapisane w gwiazdach i ...

Historia, która mi się przydarzyła… ( de facto)


Historia, która mi się przydarzyła… ( de facto)

             Wierzę w predestynację, zrządzenie losu, w życie zapisane w gwiazdach i  niezłomność praw biologicznych i dlatego, a może mimo to, nie bawię się we wróżby, nie czytam z fusów, nie studiuję astrologii, choć czasem lubię czytywać horoskopy, ale bardziej pod kątem tego co było, niż tego, co ma się wydarzyć. Może też i to  niejako sprawia, że, kiedy nadchodzi złe, to jakoś to znoszę, mając świadomość, że tak czy siak było mi pisane. Bywało, że tarmosiłam się z życiem, ale ono i tak toczyło się, częstokroć dalekie od moich zamysłów  i oczekiwań… Tym to sposobem przedzierzgnęłam się, nie wiedzieć kiedy w jakąś pseudostoiczkę, nieprzeciwstawiającą się woli pneumy. I dobrze, i źle… Sama nie wiem… Dobrze, bo uchroniło mnie to przed wydawaniem pieniędzy na: losy, toto-lotki, na wysyłanie kuponów,  kodów, na kupowanie pięciu takich samych par skarpet w  norweski deseń…
Ale raz mnie wzięło.
              Mówią: „diabeł podkusił”. I wzięłam udział w konkursie. Z moim mniemaniem i nastawieniem! Wzięłam. (Tak po cichu, by mnie nie wyśmiano – wszak  moja deklaracja godzenia się z losem i nieulegania „afektom” była dość jednoznaczna i kategoryczna).
            Wysłałam „Tonię” na konkurs, wysłałam i do wydawnictwa NR.
W maju bodajże „Tonia” ukazała się w zapowiedziach. Ogłoszenie wyników konkursu zaraz potem. Napisałam więc maila do wydawnictwa. Jednego – z prośbą o wycofanie z konkursu. Drugiego – pokornie wyjaśniając, że taki regulamin, takie umowy z wydawnictwem… Tak bywa! Brak doświadczeń, brak merytorycznych doradców… Były i zwrotne maile. Uczciwe! Bez żadnej sugestii. ( Chwała owemu wydawnictwu za to)
W czerwcu „Tonia” się ukazała… I jest… wiedzie swój skromny żywot…
Nie to wszakże jest tematem tego mojego wpisu…

            Otóż …( jestem specjalistką opowiadań szkatułkowych, toteż otwieram kolejną…)

Skończyłam kolejną powieść „Drugie piętro” i wysyłałam gdzie się da. (Niestety, to ja wciąż pukam, a nie do mnie pukają.)
I dostaję telefon… Pani – głos miły, młody, bardzo przyjemny – mówi i mówi... ale Pani nie mówi o mojej nowej propozycji, nawet nie o innych wcześniej wysyłanych… Pani mówi o „Toni”, mojej „Toni”!!!
I co? I Pani mówi, że to „Tonia” miała Pierwsze miejsce w konkursie! Że nie przyznano pierwszego, bo było ono dla „Toni”!
A ja wycofałam… Wycofałam, bo nie mam doświadczenia, bo podpisałam umowę, bo jestem cholernie lojalna, bo … przecież wierzę w predestynację i te inne…
       Siedzę  i przeglądam strony w Internecie, te o książkach, autorkach, szukam, czekam… I wciąż natykam się na ów konkurs i jego laureatów… I sobie myślę: „Małgośka! Głupia ty! Oj głupia!”

***

Ps.

Pierwsze primo:
- Byłam u wróżki. Powiedziała mi: „Dziewczyno! Zaczęłaś wszystko w „dziewiątce”. W „dziewiątce” wszystko się kończy, a  nie zaczyna…
Drugie primo:
- Po cichu wiem, że to ja jestem ową zwyciężczynią…
Trzecie primo:
- Jest to najprawdziwsza prawda, choć  nie mogę użyć nazw
Czwarte primo:
- Tak czy inaczej będę pisać( teraz piszę „Matka i córka”, potem „Opowieści Delfiny”, jeszcze potem „ Z drugim sercem”, a potem… - co mi będzie dane)



Napisałam dawno temu, a teraz pasuje

***

Wyrok twój niech spadnie na mnie nagle

Tylko pozwól mi dokończyć ten taniec
w dziwnym rytmie.

I niech tańczy ze mną cały świat
choć przez krótki takt.

Roztańczona krew w moich żyłach
wirujące obrazy- miraże
przez tę jedną chwile niech trwają.

A kiedy pojawisz się już Nemezis
wyrok twój przyjmę z pokorą.



 I na koniec!

Przyrzekam! Absolutny! Kolejna dygresja: moja ukochana Cesaria w moim wieku zrobiła spektakularna karierę… Może coś w tym jest ( J)



A ja  jak zwykle dotrwałym do końca, dedykuję






(każdy powinien mieć swoje Cape Verde)








wtorek, 21 lutego 2012

zawiośniało mi


Zawiośniało mi w głowie, w sercu i w życiu…. Wczoraj wracałam z pracy  z I.  Wysiadłam kawałek od domu, nie  chciałam, by manewrowała na niewielkim placu, a poza tym była to bądź  co bądź okazja zaczerpnąć świeżego powietrza. Szału nie było! – Jakieś dwadzieścia  metrów. Wysiadłam stargana pracą, a na domiar niezbyt zdrowa. Koniec  zimy mnie doprawił.  I nagle słyszę jakiś rozgardiasz. Całą chmarę rozwrzeszczanych ptasząt.  Pogłupiały?! Przecież ledwie słońce wyszło, a te czynią rwetes . Podeszłam do pierwszego ogołoconego drzewa. A tam zatrzęsienie wróbli. Nad nasypem promienie  słońca przesmykiwały się między konarami. Świat jeszcze brzydki i szary. Ziemia rozmiękła i nasączona niczym gąbka. Od rzeczki niosło… Wzdrygnęłam się, bo chłodne powietrze wdarło się przez rozchylone poły płaszcza. Rozhisteryzowane ptaki wołały  za mną…  Wpadłam do domu wprost na bukiet żółtych żonkili.

-Coś jest do ciebie – powiedział.

Wzięłam do ręki białą kopertę. Zawiośniało mi w głowie! W sercu załomotało!

I już być może w kwietniu ukaże się moja książka „Spotkania przy lustrze”.

Wkrótce  o niej opowiem…


niedziela, 19 lutego 2012

Zapiski czynione z doskoku: Sobotnio - niedzielna playlista z komentarzem

Zapiski czynione z doskoku: Sobotnio - niedzielna playlista z komentarzem: Sobotnia – niedzielna playlista z komentarzem Życie jest jakie jest ( Bajor śpiewał „Ludzie są jacy są” - ot! taka dziwna asocjacja...

Sobotnio - niedzielna playlista z komentarzem


Sobotnia – niedzielna playlista z komentarzem

Życie jest jakie jest  ( Bajor śpiewał „Ludzie są jacy są” - ot! taka dziwna asocjacja). W życiu chodzi jedynie o życie powiedział ktoś –nie pamiętam kto. I zgadza się. Ale ja nie chcę  żyć, by wypełniać schemat biologicznych diagramów opartych na prostych funkcjach fizjologicznych… Dlatego  doszukuję się i czepiam… Ale cieszę się, że żyję, czasem mam życia po dziurki w nosie. Mało! cieszę się z tego, jak żyję, z kim żyję i … jeszcze potrafię znaleźć sens …  I choć:

- czasem ciężko mi ( jak cholera!)

- mam świadomość nieuchronności mego końca ( w pewnym wieku staje się ona bardziej oczywista)

- za drzwiami czekają problemy  ( nie chciały się spławić przez tyle lat, bo pewnie nie mają mojego poczucia dumy – ja  wycofuję się , jeśli  mnie nie chcą, a problemy nie).



Człowiek zgoła jest dziwną istotą… Trudno mu dogodzić.  Niekiedy wydaje mi  się, że lubi jak cierpi, jak tęskni, jak w życiu dzieje się jakieś zamieszanie….  Czeka na spokój, który potrzebny dla dalszego funkcjonowania jak czas wegetacji dla roślin… A gdy nastaje  zdaje się być nudny i monotonny…  . Ja mam też tak, że kiedy nastaje u mnie czas pokoju, roztkliwiam się rzewnie, wracając pamięcią do przeszłości.  I oto. Dokądkolwiek nie zawiodłaby mnie pamięć wszędzie jest Krzysztof. To chyba dobrze mieć taki constans w życiu.

Siedzimy , mówimy i oglądamy fragmenty naszych ulubionych filmów… A za drzwiami cały ten świat… I cóż mi wszystkie problemy? Chlapa za oknem, kredyty w bankach, Jaś, co to ostatnio zalazł mi za skórę i ogrom spraw do załatwienia ( tam – za drzwiami )?

Tu mi Grek Zorba tańczy, tu  mam mojego ulubionego Almodovara…

Zapraszam!

Uwaga Lista ( chaotyczna, bez klucza… )













(…) nie wszystko w życiu musi być jasne i czytelne

sobota, 18 lutego 2012

Aniołom


















Na mojej komodzie stoi
zastęp aniołów

 Jedne z połamanymi przez Marcela skrzydłami
-bo czynił ruch

nie zważając na ich świętość


Inne wyblakłe
od nasączonej związkami powierzchniowo czynnymi
szmatki
którą ich smagam
wprawną ręką
wyuczonym od dawna gestem
gospodyni domowej
bez żadnej głębszej myśli
czy atencji
albo jeszcze innej formy

oddania im czci

choćby w postaci
wody  czystej  
bez octu

dla oczyszczenia

Jeden
spowity celofanową
peleryną
uśmiecha się
tajemniczo
a może  to

sarkazm

ukryty  w błysku
folii


A niektóre unoszą
wymalowane na odczepnego brwi
jakby chciały mnie zapytać
co tu robię


Chciałam zignorować ich obecność
bo twarze miały bez życia                         
i nie były wiarygodne
a w zagłębieniach rys
niedających się wypełnić
niczym

 osiadł kurz                                                                     


To po co miałabym się
wygłupiać
składając przed nimi ręce na „amen”?


Lecz zdjął  mnie strach
gdy zatrzepotały połamanymi skrzydłami
a oczy były pełne wyrazu



Strzepując zakurzoną szmatkę
by przepędzić związki powierzchniowo czynne
szeptałam
na wszelki wypadek


Ty zawsze przy mnie stój
teraz
i na wieki
wieków

Amen


a propos Aniołów









Zapiski czynione z doskoku: Aniołom

Zapiski czynione z doskoku: Aniołom: Na mojej komodzie stoi zastęp aniołów Jedne z połamanymi przez Marcela skrzydłami -bo czynił ruch...

piątek, 17 lutego 2012

Inaczej nie będzie - ostatnia odsłona




II



Stare meble, wiejące kiczem obrazy, stargany wypoczynek... oto i moje królestwo. Kwiaty -  tylko one mi tu nie przeszkadzają. Spoglądam na moją hoję, w zielonym koszu z wikliny, w którym przyniosłeś mi kiedyś cyklameny, wyglądaja ładnie, chociaż pomyślałam, że jest jej tam chyba zbyt ciasno. Kiedy zaczyna kwitnąć, tym swoim słodkim omdlewającym zapachem, wypełnia całą przestrzeń. Lepkie krople nektaru wiszą na płatkach, a gdy spadają na parapet, zawsze czekam na deszcz. Obok stoi też wiklinowa skrzynka, tuż dalej ususzony bukiet róż- dwudziestu- to były najpiękniejsze róże na świecie; czerwone, każda z pietyzmem owinięta sizalem, i jeszcze puzderka z biżuterią, i lusterko od... nie pamiętam od kogo, i ceramiczny niby- kaczor, bongosy... i cały mój skarbiec, z którym przyjdzie mi się rozstać. Nie sądziłam, że jestem taka sentymentalna. Dlaczego miałam nie sądzić? Przecież jestem, jak najbardziej i dlatego wszystko jawi mi się takie skomplikowane.

Rozwidnia się. Nie śpię. Patrzę na ciebie. Śpisz stargany seksem, życiem.             Krzyczysz...chciałabym cię przytulić, poczuć ciebie w sobie. Ale nie umiem, już nie. Poczułam, ale....Oboje szliśmy ku nocy spełnienia i z pewnością, nie było w tym żarliwej miłości, a bardziej trywialne zaspokojenie, które ludziom z takim wspólnym stażem już przynależy. Wchodziłeś we mnie gwałtownie i milcząco, sapałeś, jęczałeś, twoje dłonie chaotycznie pełzały po moim ciele. Jedyny szept wydobyłeś z siebie, kiedy czułeś, że zbliża się erekcja, a ty nie kupiłeś gumek z siebie:

-Można do końca?- ale ani twoje oczy, ani twoje ciało....wszystko było odległe...

A ja liczyłam w myślach...13? 14? ... w sumie dopiero co skończyłam okres. Tak rzadko się kochamy, twoje stresy, moje zajęcia. Chciałam być dobra, głupie to, ale po prostu dobra, żeby ci było dobrze, żebyś poczuł tę rozkosz, o której ja chyba jednak nie bardzo mam wyobrażenie.

-Boję się, ale chyba można....- rękoma zakrywałam oczy, z których cichutko sunęły  łzy, bo znów wiedziałam, że to znów nie to. Nie chciałam wiedzieć, czy patrzysz na mnie. Wolałam w tej przez siebie stworzonej mroczni, widzieć siebie gładką, z idealnie wymodelowanym kształtami, o lśniącej skórze....bez żadnych fałdek, tylko kości miednicy wystające jak u modelek. codziennie oglądam się w lustrze i z szaloną desperacją wypatruję kulek na ramionach, żeby tylko były, bo znowu musiałabym walczyć z następna dietą.

A potem poczułam ciepło rozlewające się wewnątrz mnie i już było po... .chwilę poleżałam, ręka zupełnie bezwiednie osunęła się na podbrzusze, jakbym czekała na ciąg dalszy. W ciemności poszukałam koszulki, a potem poszłam do łazienki. Musiałam wziąć natrysk. Chłodna woda zalewała mi twarz. Płakałam, znów płakałam .Zimno. Otuliłam się ręcznikiem, zapaliłam papierosa. „I jak ty wyglądasz? Żałośnie!”.-To nie ty, choć pewnie miałbyś prawo tak powiedzieć. Z lustra patrzyła na mnie twarz kobiety. Czy brzydka? Chyba nie, jeszcze nie, ale zbyt opatrzona, bym mogła obiektywnie to ocenić

Ty już spałeś. Zaspokojony. Uspokojony. Wsunęłam się pod kołdrę. Coś tam mruknąłeś pod nosem. Tak bardzo pragnęłam, by obudziło cię moje chlipanie. Żebyś zaczął krzyczeć, że nie daję ci spać... ale żebyś nie leżał taki spokojny, że sprawdziłeś się po raz następny.

Nie mogę zasnąć na mokrej poduszce. Śni mi się  winda, deszcz, góry... collage.





III



-Jędrek! Wstawaj! Spóźnisz się! Słyszysz!- twoja komórka pika bezlitośnie.

Patrzę w okna. Piękne słońce. W świeczniku rozproszyło się światło, nadając mu wygląd niemal magiczny. Widzę stary orzech, o tej porze roku utopiony w zieleni. Chcę tak leżeć.

To następny dzień bez ciebie i ta sama bolesna świadomość: Ty nie żyjesz. Czuję ten sam ból, co przed trzema laty, dziwny, zabierający mi oddech, nie umiem go  zlokalizować- czy to serce, czy żołądek,  boli, boli tak strasznie, że wciąż nie wiem, na ile umiem żyć dalej. Nie daję sobie szansy, by  przytłumiło się, przygasło. Kiedy przestanę liczyć tygodnie, dni, godziny? 123, 124 125 tygodni....Zwariuję, zwariuje, zwariuję.... dlaczego nie pomagają mi powiastki o płaszczaku? Tłumaczyłam mamie o nieuchronności śmierci. Mówiłam; „To od nas nie zależy. I nieważne czy wilkakora była zbyt krótko podawana! Późna diagnoza też nie ma tu nic do rzeczy! Tak miało być! I koniec! Nikt nie miał na to wpływu!” A przecież sama  tak silnie, w głębi siebie  wierzyłam że ja dam radę, że kto jak kto, ale ja BĘDĘ w stanie cię uratować, bo jak by miało wyglądać życie bez ciebie? Jak ten zakichany świat mógłby się dalej kręcić?!

Siedzę. Płakać? Nie – to już było i to wcale nie dawno. Chyba powinnam wziąć się za okna.

Okna, podłogi, meble, obiady, śniadania, lekcje, wywiadówka u Filipa czy to się kiedyś skończy?  Tysiące spraw! I to niezauważalnych, wydawać by się mogło, nieistotnych. Nie radzę sobie z tym wszystkim.

Czasami mam wrażenie, że jestem tu na chwilę, a wszystko przebiega obok i nie bardzo rozumiem, dlaczego ma mnie dotyczyć. Ludzie, miejsca, wydarzenia... . Analizuję siebie, komplikuję rzeczy proste, jasne, nad którymi chyba nikt się nie zastanawia. Sama  siebie oceniam i ta ocena jest zawsze taka niska. Nie sprawdzam się jako matka, jako żona pewnie też nie, nie jestem mistrzynią kuchni. Ja nawet nie mam „specjalności pani domu”.

Chyba mam chandrę. Kora gramoli się do naszego łóżka, spogląda na mnie błagalnym wzrokiem, jej smutne oczy jeszcze bardziej mnie przygnębiają. Tak nauczyłam rodzinę, psa też pozwoliłam wsadzić sobie na głowę.

-Zaraz wyjdziemy psino! Chwilka! – głaszczę jej aksamitną sierść, a ona z tymi smętnymi ślepiami, z iście psim oddaniem stoi wyprostowana, gotowa  znieść każdą niewygodę, byle  jak najdłużej targać czule jej kark.



-Lucyna! Lucyna! Twoja mama dzwoni, odbierz! – wychyliłeś się z łazienki, w ręku trzymasz maszynkę do golenia, cała twarz pokryta pianą. Zapach  czystości, świeżości wylega na cały dom. Tak, twoja poranna toaleta... Ilekroć prosi ktoś, byś pospieszył się, ty zawsze z jednakowym uporem twierdzisz, że robisz to szybko. Ale ja kocham tę twoją higieniczność. Tę pedanterię – skarpetki ciut ciemniejsze od garnituru, krawat w tonacji, woda toaletowa, letnia zimowa, dzienna, wyjściowa. To chyba jeden z elementów, dla których albo przez które zakochałam się po uszy. Doskonałość!

-No cześć, mamusiu!- głos mamy brzmi dziwnie, przeziębiona może czy płacze?

-Lu..sia! musssisz... przyjść... do mnie... proszę...bardzo... - płacze w słuchawkę. Słyszę niewyraźny bełkot. Ręce mi się trzęsą, wiem  już, co jest grane...

-Mamusiu - mówię spokojnie. Widzę jej oczy, niegdyś piękne;  szare, z niebieskimi paseczkami, osadzone głęboko, twarz ... i te bruzdy wokół nosa, które mają szczególną tendencje do  ogromnego pogłębiania się zwłaszcza po jej balowaniu. I to, żeby gdzieś, z kimś, z okazji, choćby wymyślonej, wymuszonej. Ona to robi sama.

-Nie mogę teraz lecieć do ciebie, przecież sama wiesz...- staram się nie krzyczeć. Bóg mi świadkiem, jak bardzo staram się, ale nie mogę. Jeszcze ona mi się zwala, jeszcze tu jestem do niczego-gówniana ze mnie córka.

-Zrozum, mamusiu, nie mogę. JA MAM  OBOWIĄZKI! Przyjadę później...- ale ona nie słyszy, wiem, ona płacze i prosi, jej skacowany głos drażni mnie, czuję taką wściekłość i jednocześnie niemoc.

Mam ochotę bić ją, tłuc, szarpa ć- byle zrozumiała, że nie robi się tego jedynej córce. Cały czas mam poczucie, że daję się wykorzystywać. Jestem cholernie subordynowanym członkiem rodziny. Nie dlatego, że jestem dobra, ale po to, by inni mówili;   „jaka ona dobra, ta Lucynka”. Szlak mnie trafia. Pójdę tam znowu i zobaczę ją, a potem będę musiałam wysłuchać jej zapewnień o ogromnej miłości do mnie, o tęsknocie za tobą. I te przyrzeczenia, że już nigdy więcej... .Ja wiem, jak ona tęskni, jak nie radzi sobie w życiu.



Kiedy sobie odszedłeś, Tato, obserwowałam ją. Była dziwnie spokojna. Wszyscy ze zdumieniem patrzyli, jak świetnie sobie radzi. Poniektórzy zarzucali nawet, że tak szybko pogodziła się z twoim odejściem, że tak się otrząsnęła. A ona grała! Grała całe życie. Podobnie jak mój, jej świat też został doskonale, wręcz idealnie obmyślony. Ona – niezbyt mądra, ale piękna, szykowna, roszczeniowa – co jej przyszło do głowy, to z  marszu musiało się dokonać. Świetna praca, udane dzieci – starszy chłopiec, młodsza – dziewczynka. Inny scenariusz nie wchodziłby w grę. Niedziela – rytualnie – cała rodzina do kościoła. Ona i ty, a potem my – czyściutcy, tacy ładni, tacy biali. I nie daj bóg, by ktoś spróbowałby popsuć ten wizerunek, wypieszczony, do perfekcji dopracowany. Zawsze robiła wszystko, jak chciała. Pewnie! - nikt na tym nie cierpiał. Ty godziłeś się  na wszystko – taki trochę Dulski. Kochałeś ją i nas. Nigdy nie wstydziłeś się uczuć. Umiałeś kochać…

-Dobrze, przyjdę, ale sama nie wiem po co – wiedziałam, że znowu zastanę ją w tym rozpijaczonym stanie, a ona będzie milion razy zapewniać mnie o swojej miłości. To już było, już przerabiałam. Żałosna i samotna. A najgorsze jest to, że nie chce dać sobie pomóc. Wydaje jej się, że nikt nie widzi, kiedy sama w sklepie obok domu kupuje szczeniaczka, a potem następnego i następnego aż do bólu, do chandry trwającej tygodnie, w czasie której nie można nic mówić na temat cugu. Zbolała, zawstydzona i jeszcze bardziej nieszczęśliwa w tej swojej samotności... I mój lęk, że sobie coś zrobi. Mój Ty Boże czasem myślę, że to może jakieś rozwiązanie dla niej. Ale co ze mną? Jak ja bym mogła z tym żyć? Jeszcze z tobą się nie uporałam...

-Jędrek! Pospiesz się, ja muszę wyjść do mamy – przeglądam się w lustrze, rękoma jednak zasłaniam twarz, jakbym bała się ujrzeć siebie i swoją nieporadność.

Zakładam na siebie białą, lnianą suknię, lekko przypudrowuję twarz i wybiegam wprost w lato, słońce... Dzieci sąsiadki z trzeciego piętra stoją gotowe do wyjścia na plażę. Jest gorąco, choć to bardzo wcześnie- bo cóż- ósmej jeszcze nie ma. Trawa już wyschnięta, wystarczyło kilka dni takiej gorączki. Upał. Dobrze, że samochód na parkingu. Jadę, zupełnie machinalnie przełączam biegi, wrzucam kierunkowskazy, byle szybciej dojechać i byle szybciej stamtąd wrócić. Już wiem, że ten dzień też nie będzie tym najwspanialszym. Jakiś baran  zaparkował na ukos, zajmując miejsce. Stara Fornalska jak zawsze siedzi w oknie. Odkąd umarł jej mąż stała się  bardziej życzliwa dla ludzi. Już nie wyklina, kiedy ktoś zatrzyma się pod jej domem. Nieuczesana, w wymiętym, od lat pewnie niepranym fartuchu.

Pamiętam, jako dziecko czasem mama wysyłała mnie do niej po mleko. To był ewenement- w środku niemałego miasta gospodarstwo z kurami, świniami, krowami. Fornalska cedziła świeże mleko przez starą pieluchę. Jego zapach roznosił się po całym domu. Mleko parowało. Stałam z kanką i patrzyłam na tę czynność, urzeczona. Dzisiaj nie wiem, co mnie w tym urzekało, dzisiaj nie kupiłabym mleka od Fornalskiej.

-Dzień dobry, Lucynko, jaki macie teraz piękny wóz. Powodzi wam się, ano powodzi. i daj wam Boże. A ty co? Do mamusi? A widziałam ją raniuteńko… ano trzeba dziecko trzeba, bo to człowiek tera samotny jak ten kołek. Tyle dzieci człowiek urodził, a tera ... samotny jak ten kołek....

- Dzień dobry, pani. Jak tam zdrówko?- i choć zupełnie nie miałam ochoty na pogaduszki z kimkolwiek, to jakoś żal mi się zrobiło tej kobiety. Wiedziałam, że tez ma problemy, córka zmieniła płeć i gdzieś wyjechała, synowie bodajże w więzieniu, a ona kiedyś bogaczka- jedyna właścicielka na ulicy, teraz  całe dnie spędza w oknie, z którego widok i tak najczęściej zasłaniają parkujące tam samochody.

Biegłam po schodach, chciałam czym prędzej znaleźć się w u mamy. Myśli kołatały się , a ja już czekałam, żeby krzyczeć , żeby wyrzucić jej tę nieporadność, poszukiwanie nie wiedzieć czego, ten egoizm i to, że nie mogę na nią liczyć, że nie zrobi mi pączków, nie upiecze drożdżowca, nie chce być babcia taka, jakie pokazują w telewizji z okazji Dania Babci. Czułam , jak rośnie we mnie żal o wszystko, nawet brakowało mi pomysłu na wymyślanie tego, czego jeszcze nie robi moja mama.

Otworzyła mi drzwi. Uderzył mnie zapach alkoholu, pomieszamy z dymem papierosowym, ale ani w pokoju, ani w kuchni nie było śladu, nawet butelki wyrzuciła. Patrzyłam, jak niezdarnie siada na sofę. Kurze powycierane- a jakże! Stolik z popielniczką i niedopitą herbatą.

-Córcia... wybacz mi... kocham cię... wybacz mi... nie wiem dlaczego... –podkrążone oczy, zaczerwieniona twarz.. i ta poza, po której widać , jak bardzo się stara, by wyglądać na trzeźwą. Przygryza wargi, skubie skórki u paznokci i chwieje się , kiedy chce strzepnąć popiół do popielniczki...

-Powiedz mi, dlaczego ty mi to robisz?- nie mogę siedzieć, nie mogę stać, nie mogę patrzeć na nią. A przecież tyle we mnie miłości do niej. Ale  ta moja miłość zdaje się nie mieć w tej chwili znaczenia.



Chodziłam po pokoju, te same ściany, ten sam dywan, meble firany. Pamiętam, jak stałam w drzwiach. Sanitariusze nerwowo podawali strzykawki, defibrylator, lekarz z pogotowia, bardzo młody, przejęty reanimował ciebie. Wiedziałam, że już cię nie ma... Jędrek stał i patrzył .w jego oczach zobaczyłam łzy- to były jedyne łzy, jakie u niego widziałam. Ty leżałeś – siny, jakiś taki zdziwiony. Nie mogłam nic ... .nikt już niczego nie mógł zrobić. Tylko ten młody lekarz, kiedy patrzył na mnie, próbował cię ożywić, targał twoim ciałem- pewnie sam nie mógł uwierzyć, że właśnie jemu , na jednym z pierwszych dyżurów to się przytrafiło. Mama w pokoju obok gryzła paznokcie. Musiałam iść do niej, musiałam powiedzieć. Boże, jak bardzo nie chciałam wierzyć w to , co za chwilę miałam jej mówić. A potem ten młody lekarz wziął cię na ręce- jak dziecko, byłeś malutki jak dziecko i zaniósł do drugiego pokoju, położył na tapczanie, cos szepnął o formalnościach i odjechał... .Po dwóch godzinach  przyjechał inny. Spisał, co trzeba, a potem czekałam  na tych z zakładu pogrzebowego... .W białym swetrze, w białej bluzce, które znalazłam u mamy szafie, bo jakoś bolały mnie te czarne rzeczy , w których przyjechałam po telefonie mamy... .

-Proszę cię, mamusiu, umyj się, wytrzeźwiej!- tak bardzo chciałam z nią mówić, przywoływałam wszelkie autorytety, choć niewiele ich było. Nie mogłam jej przytulić. Zbyt wiele było we mnie złości, żalu, wstydu, wyrzutów sumienia, strach i cholera wie, czego jeszcze.

-Chcę stąd wyjechać, zadzwoń do Marka, niech przyjedzie po mnie- jej oczy prosiły, ale przecież to nie było wyjście- wyjazd do Marka. On pracował, on był daleko od wszystkich i wszystkiego.Za długo i za daleko, żeby zrozumieć.

-Ubierz się, pojedziemy do mnie- to było wszystko, co teraz mogłam zrobić, zabrać do siebie, mimo wstydu przed dziećmi, przed mężem, mimo tej niechęci, jaka teraz dla niej miałam. Nie zostawię jej tu.

A słońce świeciło, świeciło jak szalone. Gorąco mieszało się z dymem papierosowym, alkoholem i smutkiem. Wystarczyłoby tylko rzucić wszystko w jednej sekundzie, oderwać ten brzemienny od lat bagaż , powiedzieć światu i sobie –KONIEC i wolna , beztroska położyłabym się na jakiejś spalonej słońcem cichej polance, tak bezmyślnie, bezkarnie...

Jeszcze poprawiła ścierkę do naczyń, wytarłaś popielniczkę, zasunęła krzesła i posłusznie poszła za mną. Wyciągnęłam paczkę , w samochodzie Jędrek nie pozwala palić.

Nie smakował mi, byłam przesycona tym zapachem w domu. Szybko pociągnęłam raz , drugi, zachciało mi się zwracać. Wsiadła do samochodu, kątem oka patrzyłam na nią. Zmęczona, zniszczona, wychudzona próbowała panować na lecącymi powiekami. Niewielka strużka potu toczyła swoją drogę wyrytą świeża zmarszczką.



-Lusia… nie gniewaj się na mnie –jej ręka zaczęła błądzić po moim przedramieniu. Czułam, że za chwilę zacznie swoją żałobną orację. Nie chciałam słuchać, obiecałam sobie, że nie dam już nabrać się na nic. Przypomniałam sobie, jak ostatnim razem uległam jej rozpaczy. Zadzwoniła, jak zwykle łamiącym się po niewielkiej flaszeczce głosie, błagała, żebym przyszła. Byłam już umyta, czekałam na wieczór, który od rana kipiał seksem. Ten jeden z nielicznych dni, kiedy to widywałeś we mnie kobietę. Wszędzie było pełno twoich dłoni.

Ale ona zadzwoniła. Ty wiedziałeś i ja też, że nasz wieczór umyka. Pojechałam, uwiedziona jej rozpaczą. Pijany bełkot nie pozwalał na uchwycenie sensu. Szarpała słowa, coraz wycierając rękawem nos, łzy mieszały się z katarem. I z tego słowotoku odczytałam, że wzięła od kogoś psa, malutkiego szczeniaczka, który miał ją zająć. Wymyśliła sobie, że będzie z nim chodzić do ciebie tato, że będzie trzymała się smyczy. Może wierzyła, że pomoże jej to iść prosto, przytrzyma się, podeprze. Ale był czarny i garnął się do niej. Pewnie też szukał u niej ciepła, pewnie oderwany od suki, czuł się tak po psiemu samotny. W tym widzie pijackim zdał jej się diabłem, szatanem. Mój ty, Boże! Jak może się coś tak absurdalnego ulegnąć w głowie! I wyrzuciła go przez okno. Z drugiego piętra. Tego szatana, który skamlał u jej nóg.

- Mamo, nie teraz. Prowadzę, jest gorąco, jestem zmęczona. Porozmawiamy wieczorem.



Ona nie popuszczała. Nagle zbudzona, ożywiona przypuściła atak żalu, wyrzutów, oskarżeń.

-Pewnie. Już widzę jaka jesteś zła. Znowu musiałaś zostawić swoje gniazdko. Dla niego nie robiłabyś problemu. Córunia tatusia. Zawsze tylko jak czegoś chcę…

-Przestań proszę. Zaraz będziemy w domu. Wyśpisz się, wypoczniesz…- chciałam się uspokoić. Spoglądałam, jak szpera w schowkach, wytrzepuje torebkę…

-Nie pal w samochodzie! Wiesz, że Jędrek tego nie lubi, będzie zły.

Skąd mi przyszło do głowy, że posłucha. Odwróciłam głowę, żeby zabrać jej papierosa.

Jak mogłam nie zauważyć tego samochodu? To był tir? W środku małego miasta? Jechał z lewej strony.



***



Jestem tu. Biała, lniana sukienka luźno opada po moim ciele. Ciele? I jest tylko spokój. Czy jeszcze coś? Nie wiem. Tego mi najbardziej potrzeba.


Koniec?
co z tym zrobić? zostawić tak? rozpisaćw powieść? wyrzucić?
Czekam na opinie

poniedziałek, 13 lutego 2012

Inaczej nie będzie



I


I zaczynam. Chociaż tak naprawdę,nie wiem co. To miały być wakacje wytchnienia, beztroski – powrót do podlotkowych lat, kiedy wszystko jest proste. I nawet jak coś się przydarzy –nieszczęśliwa miłość, brak perspektyw wakacyjnych- to i tak życie było piękne. Myślałam, że uda mi się mieć znów jakieś naście lat.
Minęły niespełna trzy lata, kiedy, ciebie, tato brakło. Trzy długie lata- a miało być to krótko.

-Wróć wreszcie do życia, przestań wymyślać- stałeśoparty o balustradę tarasu, w ręku trzymałeś niedopalonego papierosa.

Nic się nie działo. Nie wiem, czego tak uparcie wypatrujesz. Ktoś wołał dziecko, jakiś samochód tuż przed skrzyżowaniem przypomniał sobie, że na czerwonym się staje. Tylko niebo wyglądało wczesnojesiennie, chociaż ptaki jeszcze z wakacyjnym rozbawieniem wirowały tu i tam, z naiwną ciekawością szukając czegoś do spsocenia.
Twarz zmęczona, papierosowa, oczy nieruchomo wypatrujące czegoś naprzeciw balkonu. Na zewnątrz tak samo smutnie, nawet odrapane ściany, pod którymi jak co dzień pili szczęśliwi bezdomni-nieudacznicy, pogrążyciele własnych żyć nie chciały rozbawiać. Bo i czym? Tym wyblakłym grafitti, za które zleceniodawca dał złamanego grosza.

Wielu z nich znałam, z dzieciństwa- Jarek –sąsiad mojej babci z Dobrej. Rodzina jak wiele innych,czasem zbyt wiele wódki, czasem zbyt mało pieniędzy, ale jakoś szło. Jarek pogubił się w życiu, a teraz to już nawet nogi nie ma- odjęli mu chyba zeszłej zimy, kiedy to zasnął gdzieś pod tym wyszarzałym grafitti –ledwie go odratowali, ale nogę stracił. Kuśtyka o laskach, stoi pod sklepem i zgłodniałymi wódy oczyma, prosi o dwa złote. Ale samochodu mojego zawsze chętnie przypilnuje.

-Pani Lucynko! Pani se robi te zakupy, a ja popilnuję.- oparty o murek , z kolegami , tak jak on przegranymi, woła głosem już lekko trąconym.
- A z pani to kiedyś był niezły podlotek, a teraz jest pani piękną kobietą-dodaje Kesiek. Nigdy nie wiedziałam, jak ma na imię – ot Kesiek to Kesiek.

Spojrzałeś ma mnie, przypadkiem, jakbyś się zdziwił, że jeszcze nie odpowiedziałam. A cóż ja mam powiedzieć? Że mi się ramka rozsypuje, że cały czas próbuję upchnąć w niej moje życie? Nie, nie nasze, jesteś tylko częścią mojego. Myślisz, że można mieć wspólne życie? Bzdury! Ty to ty, a ja to immanentna, niezależna właścicielka mojej cząstki wszechświata. Gdyby mnie nie było, ty też byś nie istniał.
-A obiadu nie robisz? - pytasz . I po jaką cholerę otwierasz tę lodówkę?
- To może pomidorową zrobię,chłopcy już prosili, a i Anka chętnie zje?

Żeby choć raz trochę fantazji, szaleństwa o! zadzwonimy do Parkowej, żeby przywieźli! Dużą rodzinną pizzę, do tego zestaw surówek, sosy....
- Tylko nie z ryżem. Wiesz, że nie lubię.

Sięgasz po następnego papierosa, omijasz dyplomatycznie mój wzrok. PALENIE TYTONIU POWODUJE RAKA. PALENIE TYTONIU POWODUJE CHOROBY SERCA.

Pamiętam jak na studiach siedziałam w tej ogromnej sali audytoryjnej, uciekłam wtedy myślami do ciebie, byłeś w Berlinie. Młoda, bardzo ładna pani Gryll – doktor Gryll wykładała psychologię kliniczną – jakaś katatonia, schizofrenia, fobie... i mówi carcinofobia- lęk przed rakiem. I zostało mi – mimo woli. Od tej pory wszystkie wyniki sprawdzałam, czy jest gdzieś „carcinoma”. Nie było, a we mnie zagnieździła się ta fobia, uśpiona, zapomniana. Wróciła, kiedy zachorowałeś,tato. Wiedziałam, że to się stanie, a ja mimo wszystko nie wierzyłam i heroicznie walczyłam o twoje serce....
I na czym mam ugotować tępomidorową? Nawet marchewki nie mam!
Nie cierpię palić, nie cierpiętego kaszlu i tego wyimaginowanego bólu pod łopatką.

Siedziałeś u mnie, cudownie przygarbiony, skubałeś paznokcie, opowiadałeś mi durne , brukowe artykuły, a tak bez związku, bez sensu mówiłeś:
-Córcia, jak mnie bolą plecy, i ta chrypka... a przecież niczego zimnego nie piłem. Twoje oczy były smutne, ja widziałam....
-Może pójdziesz do sklepu? Nic nie mamy.... -drzwi lodówki trzasnęły, pewnie że nie przez złość....niewyregulowane....

Albo idziemy razem, albo wyślij Ankę- znowu papieros, miarowo stukasz w popielniczkę.

-Jestem nieubrana, idź sam-wiedziałam, że za chwilę ubiorę się i pójdziemy, trzymając się za rękę , ty będziesz niósł torby, a ja obok ...będę próbowała je wtargnąć żeby nie było jak w cygańskiej rodzinie , tylko odwrotnie cygan obarczony tuzinem siatek i siateczek , a piękna cyganka obok z letnim koszyczkiem z haftowanymi kwiatkami.. I popatrzą na nas wszyscy: „odwiecznie zakochana para”.
-Czekaj chwilę, skończępalić- a niech szlag te papierosy!
Mówisz do mnie:
-Może zrobimy sałatki?

Tłumy przy kasach, tłumy przy półkach, długonogie studentki (chyba studentki- wyglądają intelektualnie) karmią nas – czekoladki Alepengold, jogurty Bacoma, Rynkowski śpiewa: „...za młodzi na sen, za starzy na seks”. Jeszcze prezerwatywy trzeba....

W moim wieku już powinno to inaczej wyglądać...., ale zawsze brak czasu, pieniędzy, a może konsekwencji. Pamiętasz, jak pojechałam do Spółdzielni Lekarskiej- naczytałam się: „każda kobieta po trzydziestym roku życia powinna stosować pigułki, zapobiegają RAKOWI!”

Wzięłam, błagałam, by Kępiński wydał mi je bez badań hormonalnych. Dwa miesiące.... a potem zapalenie żył....pierdoła, tak się nie umiera! Trzy lata....pięć.... nie wiem...

- O dzień dobry! A wy jak zawsze razem! Małżeństwo idealne!- Kaśka. Jak ona się postarzała! Jak to fajnie patrzeć. Badawczo spoglądam, czy zauważyła moją nową biżuterię. Widziała ! Yes, yes, yes!!!
-I co? Adam już wrócił? – pytasz. Zawsze ci się podobała, ale bałeś się , budzi respekt...A ona rozbieganym oczami, między mną a całym sklepowym światem trelowała:
-Nie! Skąd! Ktoś przecież musi zarabiać na życie! Był niedawno, spędziliśmy cudowny weekend w Jastarni, z naszymi znajomymi, którzy właśnie w tym roku zakupili sobie domek, piękny...-gadała bez opamiętania, a ja patrzyłam , z dziką satysfakcję na ślady dawnejświetności- kiedyś drogie , firmowe buty, jakaś szalenie modna przed laty sukienka.... i te warstwy tłuszczyku plasujące ją nieodzownie między czterdziestką a pięćdziesiątką- ten magiczny wiek ,nikt nie podejrzewa cię o trzydzieści pięć, a powyżej czwórki – już nieważne.
Ale ty słuchałeś, gotowy nagle zaprosić ją do nas na kawę. Między półkami mignęła mi postać Rauzego właściciela sklepu, ukradkiem rzucał spojrzenie w naszą stronę. A swoją drogąciekawe, czy znowu wybiegnie przed kasy, by z sobie tylko daną dystynkcją-skłonić się. Człowieku, śmieszny jesteś z tym swoim ukłonem! Ty też widziałeś,ale od dawna przestałeś zwracać uwagę. Dalej pytałeś o Adama, o konie... i ten twój uśmiech....dla niej? A niech to!
-Kochanie- dotykając twego ramienia powiedziałam-bo w życiu nie zrobię tego obiadu, no chyba że mnie zaprosisz gdzieś -uśmiechnęłam się, trącając cię lekko w ramię.
-Tak, tak...już idziemy.
Objąłeś mnie ramieniem, ale jeszcze nie ruszając się zupełnie, zastygły w tym odwiecznym zachwycie dla niej, wypaliłeś:
-To może wpadniecie do nas na jakiegoś drina jak Adam wróci?
Myślałam, że mnie szlag trafi. Już słyszałam te opowieści o nartach w Alpach, złamanej ręce we Francji – ten sztuczny głos, te ruchy zmanierowanej panienki. I widziałam siebie uwijającąsię jak w ukropie. Najpierw przy sprzątaniu mieszkania, wyszukiwaniu wszystkich kotów, które z lubością hoduje cała rodzina, a potem przy garach, bo wypada siępopisać kunsztem kulinarnym; karkóweczka pod pierzynką, schab faszerowany oliwkami – o nie ! tylko nie to! Na pewno mają już grafik wypełniony; wizyty państwa ordynatorstwa, państwa hodowców koni – fu!!! A może ja jej po prostu zazdroszczę tej elokwencji, tego „bycia w świecie”. A skąd !- guzik mnie obchodzi!
-Oj Przykro mi, oczywiście.z przyjemnością przyszlibyśmy , ale , niestety .....- i tu się zaczęło to , o czym świetnie wiedziałam .
A Rauze chodził w te i wewte i wypatrywał biedak, kiedy w końcu ruszę w regały. Przecież nie mógł wiedziecie,że ty jesteś bardziej zajęty rozmową z nią, niż on czatowaniem na to, żebym kurtuazyjnie odkłoniła mu się.
Jeszcze chwile pożegnań, uścisków i już mogliśmy zając się zakupami. A panie wokół nas zapraszały nas , kusząc swoimi produktami, dzięki którym mogły wyjechać na wakacje lub kupić sobie te malutkie ciuszki, dla których tracisz głowę.
Byliśmy w Tesco, czy Hypernowej-dwa, czy trzy lata temu. Mieliśmy w ramach oszczędności zrobić wielkie zakupy-tak, jak to robią w amerykańskich filmach. Otumanienie zupełne! Kolorowo, tłoczno, głośno.....Kiedy już udało nam się przejść przez wszystkie barierki, trafiliśmy w ten amok. Metodycznie postanowiliśmy poruszać się po markecie -slalomem między regałami – żeby nie daj Bóg – żadna cudowna okazja nie uciekła nam sprzed nosa.... I właśnie na jednym z zakrętów usłyszałam;
-O! Jędrek! Cześć- długonogie, blond zjawisko uśmiechało się do ciebie całymi rzędami pięknych, równych, białych zębów. Dobrze, że trzymała w rękach jakąś tackę z cudownymi, pięciominutowymi zupkami, bo chyba rzuciłaby się na ciebie, nie zauważywszy nawet tej obok ciebie.
-Wioleta! Co ty tu robisz?- jakie głupie pytanie zadałeś- przecież to widać. W twoich oczach migał jakiśniepokój- widocznie przypomniałeś sobie, że, kiedy zapytałam cię, kto był na tym szkoleniu w Pułtusku, z żarliwością opowiadałeś o jakimś tam Mirku, Stefanie, starej, grubej Baśce i innych nieciekawych nudnych „koleżankach”.Zastanawiałam się – czy to zjawisko, które ostatnio oglądałam w lokalnej gazecie jako pretendentkę do tytułu „miss” regionu, a które wyrosło tu przed nami- należy do kategorii- starych, grubych, czy brzydkich. No nie wiem.

-Pani Ewuniu! Proszę pięć razy odliczyć kartę- śmiałam się jak zawsze – bardzo lubię te dziewczyny od Rauzego
-A wie pani. pani Lucynko, że mój mały już chodzi , jeszcze o kulach , ale świetnie sobie radzi – Ewa kasowała, wprawnymi ruchami przesuwała towary po ladzie, co niektóre, pakując do foliowych woreczków. Niedawno wróciła do pracy po długiej chorobie – w domu sięnie przelewało, mąż na bezrobociu...
Szliśmy do domu. Słońce nieśmiało wyglądało zza chmur. I to ma być lato?! Lato, które miałam w całości wykorzystać dla siebie. Trzy lata czekałam na spokój, na nicnierobienie- miałam pływać, ćwiczyć, czytać zaległego Schoppenchauera.

Kiedy w czerwcu byłeś w szpitalu, tato, wiedziałam, że to nie była zwyczajna hospitalizacja. Nikt nie wiedziałani Rojewski, ani mama, ty- chyba coś czułeś..... Ale ty bałeś się o serce, wciąż mówiłeś o kardiologu,że kiedy wyjdziesz ze szpitala, pojedziemy do Szczecina. Pamiętasz, jak ci mówiłam:
-Tatusiu, tego tętniaka już dawno sobie wyhodowałeś, pojedziemy, ale do pulmunologa, zobaczymy, dlaczego to zapalenie płuc tak się wlecze.
Nieważne. Dzisiaj już nieważne, ale wtedy wiedziałam,że to są nasze ostatnie wakacje....
Siedziałeś u mnie, gadaliśmy, mama poszła na górę- do babci. Powiedziałeś:
-Jak ja bardzo kocham życie....
Nigdy nie zapomniałam ci tych słów. Bez nich byłoby mi lżej..... Potem..... potem już nigdy nie było tak samo.......

-A może w piątek pojedziemy do Niechorza?- jesteś bardzo zmęczony, uśmiech- ten uśmiech sprzed pięciu, dziesięciu lat już nie pojawia się.
-Nie szkoda pieniędzy? Anka wyjeżdża na obóz, Bartek musi mieć jakieś pieniądze w tym Wrocławiu- akademik, wyżywienie, przejazdy..... a poza tym –musimy oszczędzać...- sama myśl o wyjeździe spowodowała, że przytuliłam się do ciebie. Jednak ta ramka trzyma – jest cieniutka, wciąż o włos od pęknięcia, a mimo wszystko mieści się w niej mojeżycie. Tyle złości mam w sobie, tyle rozczarowań, tyle krzywdy niezawinionej. I tyle miłości, rozczulenia... mimo wszystko.
-Przecież nie musimy tracić,weźmiemy jakiś pokoik...żeby tylko natrysk był... .

I już widziałam, jak chodzimy brzegiem morza, całujesz mnie, i milczymy, milczymy.. dopiero, kiedy wrócimy do pokoju, zaczniemy- ty- o swojej pracy, ja – o swojej. Nikt nikogo nie słucha, ale jest cudownie- jest pierwsza, druga, trzecia- robi się jasno.... a potem idziemy pod natrysk... Nie lubię światła nie lubię jak patrzysz na mnie. Mam czterdzieści lat, urodziłam ci- nam troje dzieci- to widać, czuję. Codzienna celebracja łazienkowa- niewiele daje. Balsam antycellulitesowy, balsam brązujący, uelastyczniający, krem na dzień, na noc, pod oczy, serum na dekolt... cholera przecież nie prześcignę czasu! Zapominam. Ty to sprawiasz, kiedy wciąż z tą samą tęsknotą za twoim ciałem, pozwalam tobie na wszystko- po to, by poczuć, jak pięknie jest, kiedy jesteśmy ta niepojętą jednością ciał.
-Zobaczymy. Trzeba wszystko poukładać- powiedziałam. I tak się nie uda. To co, ale dobrze jest planować.
-Posprzątaj po sobie! Ty syfiarzu! Śmierdzi tak, że w całym domu czuć. Tylko komputer, Marta i ta twoja zasrana muzyka! Rzygać się chce!!!
-Sama śmierdzisz, głupia hippisko, jak ci zaraz pierdolnę to skończy się - mamuśka się znalazła!
Nie, nie, nie przecież nie ma nas dwadzieścia minut. Marszczysz się- znam ten wyraz , już po naszym Niechorzu, po spacerach, natrysku...
-Dzień dobry!- sąsiad z góry. Pewnie u niego nigdy tak nie było, dzieci ułożone, na studiach...
-Wstyd!!! Wstyd ich zostawić...
-Andrzej! Daj spokój... Niech sięsami dogadują-, po co ja to mówię? Tu, w tym domu to ty wyznaczasz wszelkie reguły, tu nie ma innego świata poza tym, który ty powołałeś do życia. I to„pierdolnę”- łazienka do sprzątania, a potem niekończąca się lista zakazów i nakazów. Do wieczora. Potem Bartek znowu cię przechytrzy, intelektualnązagrywką w stylu; „ wiesz tatuś, dzisiaj czytałem Suworowa. Jak on realnie pisze o totalitaryzmie stalinowskim”
W domu awantura dokonywała się. Z twojej twarzy, z moich myśli ulatywał zapach Niechorza.... I to jest to naszeżycie? To, które dokładnie planowaliśmy dwadzieścia cztery lata wstecz, kiedy, trzymając się za rękę, schowani przed zakazami rodziców szliśmy – już wtedy do tego „dzisiaj”, głęboko wierząc, że głupie, trywialne utrapienia codziennych spraw nie wedrą się do nas. Mój Ty Boże! Byliśmy młodzi czy naiwni?
-Chyba mnie tu zaraz szlag trafi!!! Zwariowaliście! Tylko wielkie oczekiwania, same przyjemności....a od siebie nic...Nie było nas...no ile- i tu patrzysz na mnie jak na niezaprzeczalne potwierdzenie niewdzięczności dzieci - dwadzieścia minut, a może dwadzieścia dwie minuty...Wstyd!!!! – twój krzyk był tak krzykliwy, że wokół nie było już nic-Koniec ! Mam tego dość! Bartek, proszę posprzątać łazienkę – tylko nie tak na odwal się- porządnie. Filip! Z psem!
-A Anka.... to ...ona.... ona zaczęła-Filip już nie chlipał, darł się , jakby chciał swoim płaczem przekonaćwszystkich o głębokiej niesprawiedliwości społecznej i wszelkiego kalibru nierównościach.

Czy tak miało wyglądać mojeżycie? Kiedy to wszystko się stało, kiedy nasze życie stało się zwyczajnym szarpaniem, codziennymi, niekończącymi się czynnościami, wśród których nie można liczyć na coś zaskakującego, zwariowanego? A może to ja nie przystaję do tego życia? Dlaczego wciąż mi się zdaje, że powinnam mieć więcej, inaczej? Bo co? Bo jestem lepsza, od kogo? Ubzdurałam sobie, że gdzieś jest inaczej. A przecież wiem, że tak nie jest. Przecież mam wiele.
Pamiętasz, kiedy krążyliśmy po mieście, tacy młodzi, zakochani...nie mieliśmy się gdzie skryć z tą nasząmiłością, wtedy często mówiliśmy – właśnie o tym, co jest teraz. Wtedy w ogóle mówiliśmy. Wszystko było takie proste, takie cudownie wyreżyserowane- tu pokój dla dziecka, tam nasza sypialnia, wyjazdy, noce – wszystko pasowało. Rozważyliśmy wszystkie szczegóły naszego życia... jest inaczej- mój spektakl kręci się bez mojego udziału.
-To jest tak, jak na wszystko sięim pozwala, ale kiedy coś mówię – to wszystko źle... i masz teraz swoje ... niedługo ci na głowę narobią..- teraz się zacznie! Pewnie, przecież umarłbyś,gdybyś miał darować sobie to pieprzenie.
- Oj, przestań już, przestań!Szkoda, że na co dzień nie ma ciebie. Masz czas dla nich?! Kiedy ostatni raz byłeś z Filipem gdzieś?!Nie ma ciebie człowieku całymi dniami... a nawet jak jesteś to i tak ciebie nie ma. Ty pracujesz, ty masz zajęcia, ty jesteś zmęczony, ty jesteś....-już nie wiedziałam, co jeszcze mam wymyślić, ale nagle naszły mnie wszelkie żale, chciałam kłótni, ogromnej awantury. Chciałam mieć pretekst, żeby się obrazić i nic nie robić. Nie chce gotować zupy pomidorowej!
-I ty jesteś przeciwko mnie? Przecież ja właśnie w twojej obronie... Potem płaczesz, narzekasz, że nie dajesz rady... I dobrze! Skoro im pozwalasz...- darłeś się już bez pamiętania. To był powód- nerwowo złapałeś paczkę, wyrywając srebrzyste folijki. A ja wiedziałam, że za żadne skarby nie dałbyś sobie już wydrzeć , wiedziałam też że jak ja chwycę za papierosa, rozsierdzęcię do białości. Uwaga! Czerwona lampka: PALENIE....ble, ble, ble...RAK...

-Gdzie jest zapalniczka? – jużtrzymałam w ręku, jeszcze chwila... i już... cudowny smak...i kaszel... i...strach

Siedziałeś w kuchni. Otulony grubym szlafrokiem w bordowo- granatowe pasy. Pod nim miałeś ciepłą polarowąbluzę. Już prawie nie mówiłeś. Bronchoskopia odebrała ci głos... i nadzieję.Przybiegłam do ciebie. W torbie miałam wełnę- zabrakło mi na sweter dla ciebie. Cholera- nigdy ci go nie dałam... nie zdążyłam...
- Córcia- wyszeptałeś, a właściwie wycharczałeś- masz papierosy? W twoich oczach było tyle błagania, tyle upokorzenia. Nie mogłam patrzeć, nie mogłam słuchać, jak się kajasz, jak jałmużysz. Nie chciałam, żebyśpalił, ale nie pozwoliłam tobie, byś żebrał- nawet przy mnie, a zwłaszcza przy mnie.
- Tatusiu- zwiesiłam głowę, żeby nie patrzeć ci w oczy- przecież wiesz.....
I wyciągnęłam tę paczkę. Boże!, Nagle odzyskiwałeś humor i głos stawał się wyraźniejszy i nie tak bardzo zbolały. A potem schowałeś niedopałek do kieszeni bluzy- „na potem”. Jak to musiało śmierdzieć!

-Oczywiście, ty też musisz zapalić!A obiad?! Nie może być tak, jak u wszystkich!- tak teraz ty , ja i cały świat. Wszyscy normalni, ułożeni, zgodni ze wszystkim tylko my....dla których wszystko odwrócone do góry nogami. Tylko, gdzie ten świat ma nogi, a gdzie głowę?

Obiad jest gotowy, ale to najmniej istotna rzecz.

Cdmn....

niedziela, 12 lutego 2012

Byłam, zobaczyłam, nawet nieco się wzruszyłam i wróciłam…




Spektakl „Kochać”



Niewielki, ale stylowy sympatyczny teatr im. J. Osterwy w Gorzowie kolejny raz sprawił widzom przyjemność. Tym razem – drugim po Trzy razy Piaf wyreżyserowanym przez Artura Barcisia – spektaklem  pod mało oryginalnym i bardzo zwyczajnym tytułem „Kochać”. (Tak po prostu w formie zwykłego bezokolicznika „Kochać” i tyle!)

Oto w atmosferę wziętą rodem z poprzedniej epoki wprowadzają nas biało-czarne zdjęcia, wywołujące na ustach uśmiech. Dobrze, bo widać, że przeszła epoka z wolna zaczyna budzić nie tylko złe emocje, poczucie straconych szans, ale umiemy doszukać się też i mniej mrocznych stron. Chociażby muzyki…

Kto z nas ( mówię o moim pokoleniu i tym nieco starszym i tym nieco młodszym) nie zna Szczepanika, jego tęsknych nut, jego obrazów pełnych kormoranów, pożółkłych kalendarzy, kto nie zanuci  pod nosem albo tylko w myślach „Kochać” albo nie miał ochoty wykrzyczeć tej drugiej osobie: „nigdy więcej nie patrz nam mnie takim wzrokiem”?

Czytając wszelkie recenzje, opinie bałam się trochę, że znów ktoś każe  mi wracać do przeszłości, dokonywać ocen.  Na szczęście obyło się bez… wprawdzie podczas trwania pojawia się ktoś ( jakiś tajniak w prochowcu ), ale na dobrą sprawę … ja… nie wiem… o co z nim chodziło… Cóż! Zamysł reżyserski nie zawsze musi pozostawać czytelny.

Fabuła jest jak najbardziej prosta i nawet banalna… Bo i co takiego się dzieje…? Niby nic!

Ktoś kogoś kocha, ktoś musi się rozstać, ktoś na kogoś czeka, ktoś coś wspomina, ktoś ma marzenia i one się spełniają… I tylko śpiew i taniec… Może nawet pada jakieś zdanie, ale jest zupełnie bez znaczenia. I tak wszystko wiadomo…

A ja siedziałam na widowni i słuchałam… Zdarzyło się, że jakaś nostalgia, jakieś wspomnienie  spłynęło łzą, zaraz dyskretnie wytartą, nogi niespokojnie wierciły się pod fotelem. Biegłoby się na tę salę dancingową! Oj biegło!

Ale po brawach światła zgasły i czas wracać do swojego życia. I tu też: ktoś kocha, kogoś trzeba pożegnać, coś zostaje za nami w sferze wspomnień… Samo życie!  Szkoda tylko że nie wszystko da się wyśpiewać, nie zawsze znajdzie się odpowiedni rytm do tańca, czasem orkiestra przestaje grać… Szkoda! Ale po cóż by wówczas były teatry?

Nie pozostaje mi nic innego jak życzyć wszystkim - Kochać!







O tym, jak banał nobilitował do rangi… ? Czort wie jakiej!


O tym, jak banał nobilitował do rangi… ?  Czort wie jakiej!

Fakt, że ów banał zdjęty rodem z magnesowej tabliczki z Rossmana zajął mi ileś godzin, pozwala na nazywanie rzeczy „nobilitacją”, bowiem inne spływają po mnie jak po przysłowiowej kaczce.
„Zestarzej się ze mną. Najlepsze jeszcze przed nami”.
Kupiłam go mojemu Krzysztofowi… Kupiłam za resztę pieniędzy, które miałam w portfelu, kupiłam, bo mi się spodobał, bo chciałam coś zasugerować, bo wydał mi się fajny, bo zdradził moje oczekiwania,  bo był kolorowy, bo mówił – o tym  – w sztampowy sposób – o czym ja pewnie myślałam, ale nie udało mi się znaleźć odpowiednich słów… Kupiłam go, bo była to jedyna rzecz, którą mogłam kupić…
Od piętnastu minut byłam wściekła! Szliśmy na parking. Niesubordynowana łza spłynęła po mej twarzy… Bóg łaskaw, że mróz jak jasna pogoda i łatwo się wyłgać:
- Szczypie w oczy, że trudno zahamować łzy – powiedziałam  mu…
Nie uwierzył. Widział moje rozanielone, pełne zachwytu oczy lecące na wprost witryny ulubionego sklepu. Bił się sam ze sobą, ale był pragmatykiem. Cholernym realistą! Niby nic, powiódł mnie dalej…. Na parking i do domu…
Droga z Gorzowa do Barlinka  wydłużała się krnąbrnie i złośliwie… Po Kłodawie to zawsze starczyło na zaledwie kilka myśli… tymczasem dzisiaj  pół życia!
Nie czekałam na nic! Sobota – czas  odpoczynku! Niedziela to już stan gotowości! Wytarłam z twarzy niesforną łzę  i rozczarowanie…
Matka – żona, żona – matka…  Konsekwencja wyborów… Kurczak – ubity, opanierwonany skwierczał na patelni… Sączyliśmy szklankę jakiegoś Bordeaux…
- Gdzie masz tę tabliczkę – zapytał. Poruszyłam ramionami.
Wisiała już wśród innych tandetnych rzeczy…
A potem zaczął się koncert życzeń… Laptop, youtube… i  banał… jak z trywialnej powieści…( Tyle tylko, że to się zadziało de facto)
Sobotnia play lista




4.      http://www.youtube.com/watch?v=2e3CFIHCe8M&feature=related Choć  wiem, że są też i inne doskonałe wykonania



Jest późno… Ja jeszcze nie śpię…  słucham… Historia ludzi… Moja historia… nikt nie zrozumie powyższego zestawu… ( a przez tyle lat zgromadziło się takich ileś tam… I jeszcze się zgromadzi…Nie można przewidzieć końca… Nie należy się jego spodziewać. Każdego dnia chciałabym żyć tak jak bym się właśnie urodziła… Czas przeszły podobnie jak przyszły pozostaje pewną abstrakcją… Subtelna różnica, przeszłość ma swoje konsekwencje…