środa, 21 czerwca 2017

Dziewczyny, które mam na myśli….

                        Anka, Marta, Beata, Karolina, Gośka, Bernadeta… – imiona szamocą się w głowie, jedne znikają  jak nawiane skądś chmury i zaraz potem rozmywają się niczym trącony ręką wodny krąg,  inne czają się w tyle głowy, gotowe do wychynięcia w każdej chwili, jeszcze inne nie dają się wymazać, choćbym nie wiem, jakich zabiegów nie czyniła, jak żarliwie je od siebie odganiała. Tkwią uparcie i nie ma siły, by je wyprzeć z pamięci, wyrugować jak narosłą bez potrzeby dziczkę.
            Czasem  wyraźnie widzę nieśmiałą Ankę, która „tak sobie” w szkole dawała sobie radę, ale była fajna. Bezkonfliktowa. Nie brała udziału w wyścigach po czerwone paski i srebrne przypinki. Pochodziła z „jakiegośtam” domu. Bez nazwisk. Bez koneksji. Czasem uczestniczyła w naszych klasowych eskapadach.  Po lasach. Które kończyły się nad brzegiem jeziora. Brzegiem odległym od miasta, szkoły, bloków.  Porośniętym wybujałą trzciną, głośną od kwilącego ptactwa. Ta trzcina była ważna. Bo skrywała młodzieńcze występki. Łyk taniego piwa, pociągnięcie zawłaszczonego z ojcowskiej kieszeni „klubowego”, który wrażał się w płuca, był ohydny i powodował napadowe kasłanie.
            Take więc Anka czasem „bywała zapraszana” na imieniny, na których tańczyło się po ciemku przy skrzekliwych dźwiękach winylowego krążka, który sennie obracał się na czerwonym Mister Hicie ze zdezelowaną igłą. Przestrzeń wypełniała psychodeliczna  muzyka  The Doorsów, Janis  Joplin, Pink Floydów.  Wprawdzie nikt z nas nie miał pojęcia, co to jest psychodelia,  niewielu słyszało o narkotykach,  alkohol – z rzadka „incydentalnie”. Jasne! Czasem ktoś się chwalił, że to lub tamto, ale były to li tylko przechwałki. Jak to powiadają: Krowa, która dużo ryczy, mało mleka daje! Mniejsza o to!  Grzechu nie było. Może tylko czasem jedna czy druga „niecna” myśl o przytuleniu, czy pocałunku pojawiła się, ale przeganiana była z każdym mignięciem światła albo płynącym z sąsiedniego pokoju przywołaniem:
-  Gosiu! Pozwól na chwilę.
To mama, która miała na tyle taktu, by nie pakować się do pokoju, ale na tyle owego taktu nie miała, by co chwila owym przywoływaniem zaznaczać swoją obecność.  ( A może ona już wtedy znała historię Toni z mojej powieści albo  z piosenek Anny Szałapak, czy Raz, dwa, trzy „ Oczy tej małej”
            Całkiem ad hock pojawia mi się we wspomnieniu Marta. Zawsze była ładna. Ładniejsza od wszystkich. Drobna, filigranowa. Idealny pokrój sylwetki, piękny zarys twarzy z harmonijnym obrysem oczu nosa, warg. A co istotne było – Marta należała  do elity ( wówczas nie bardzo potrafiłabym zdefiniować ową „elitę”, bo w tamtym czasie „elita”, „establishment” to były jakieś totalne abstrakcje nie ogarnięcia).  Ale „elita” brzmiała z dystynkcją i pod tą sekwencją wyrazów kryły się dla mnie tytuły, estyma, anioshirlejowskie  wyobrażenie koronkowego świata, pełnego blichtru; porcelanowych filiżanek, Popołudnia fauna sączącego się cicho z gramofonu stojącego na antycznej berżerze, rozgrywanej bez afektów partii brydża. Świata, którego istnienie bardziej sobie wyobrażałam, niźli miałam sposobność osobiście, namacalnie doświadczać.
Marta chyba mnie nigdy szczególnie nie lubiła, choć nasi bracia przez długie lata mienili się przyjaciółmi. ( Potem życie i pieniądz zweryfikowały definicję przyjaźni). W jej otoczeniu była Beata. Rodzice jednej i drugiej spotykali się w soboty i nie tylko, bo w małym miasteczku nie mieli wielu, z którymi mogli mówić w jednym języku bez potrzeby wyjaśniania czegokolwiek. I to nieistotne, że rodzice Beaty zdobyli tytuły nie na renomowanych uczelniach, na które przyjmowano niechętnie potomków międzywojennej inteligencji, a do tego obszarników, czy właścicieli dóbr i nie daj bóg tych, w których genealogii widniały herby zawołania i wielowiekowa tradycja, ale gdzieś na jakieś regionalnej uczelni, co z resztą dało Beacie podstawę, by na tabliczce drzwiowej, na której lokalny frezer wygrawerował inicjały imion i nazwisko i  dopisać długopisem mgr.
Pamiętam też Gośkę. Charakterystyczna była. I chyba pojawiła się w moim życiu nieco później. Gdzieś w okolicach liceum. Pochodziła gdzieś ze wsi. Czułam się dobrze  z tą wiedzą, bo wreszcie nie  tylko ja była „wieśniarą”. Ba! W porównaniu z jej Dziebiurkowem moje miasto to bez mała metropolia. Była chuda i piegowata. W internacie jak to w internacie – wciąż czegoś się o sobie dowiadywałyśmy. Z tego co pamiętam Gośka wcześnie straciła matkę i musiała sobie jakoś radzić. Swoimi piegami mogłaby obdzielić wszystkie biedronki, które wiosną siadały na szybach internatowych okien. Lubiłyśmy się, choć obie nie umiałybyśmy nazwać powodów owej sympatii. Gośka pałętała się potem w moim życiu,  w zupełnie nieoczekiwanych momentach. I zawsze miałyśmy o czym gadać. Tylko czasu nam brakowało. Bo wciąż życie nas gnało. Dzieci, praca, mąż. Te wszystkie obowiązki, do których tak tęskniłyśmy latem, leżąc w przyinternackim grajdole i tworząc wizję przyszłości. Każda według własnych upodobań.  
         I Karolina pałęta mi się w pamięci. Trochę za sprawą skandalu, jaki wywołała. Bo oto nagle  w  trzeciej klasie, na rok przed maturą, okazało się, że cicha, spokojna,  ułożona dziewczyna gdzieś spod  Gorzowa, z tych, co to świecą przykładem, grzeszą subtelnością i elokwencją, nie wspominając o prawości – jest w ciąży! I szlag trafił wszystko! I dobre imię i  świetlaną przyszłość. I potem dowiedziałam się, że życie zgotowało Karolinie niezły kipisz! Kłoda za kłodą! Górka za górką! Pryzma za pryzmą! Nie dość, że ojciec dziecka pokazał się zwykłym dupkiem, nie dość, że dzieci posypały jedno po drugim, to na to wszystko Karolina dopuściła się jakowyś malwersacji i wylądowała w więzieniu.
I Benia była. Jej rodzice należeli do  tzw. „bogatych”,  ojciec Beni odziedziczył po swoim ojcu jakiś zakład stolarski, ale pieniądze zainwestował w urokliwą kawiarenkę nad jeziorem. Wprawdzie kawiarenką była tylko z nazwy, bo rodzice Beńki kręcili lody i robili konkurencję lodziarni na rynku ( nota bene bez powodzenia, bo rynkowa przeszła z ojca na córkę, z córki na wnuka i wciąż się rozwija i sławi Barlinek. Bo co ja co, ale tak jak najlepsze kasztany rosną na placu Pigalle, tak najlepsze lody są u Boratyna na rynku. Tyle tylko że z kasztanami to kit, a lody w rzeczy samej najlepsze na całym świecie są u Boratyna w Barlinku.) Mniejsza jednak o to. Beńka wkupywała się w nasze łaski, zapraszając do siebie na urodziny. Szliśmy. Bo jak odmówić sobie lodów – nawet jeśli nie aż tak renomowane jak te rynkowe, ale bądź co bądź  - darmowe.
                        Anka, Marta, Beata, Karolina, Gośka, Bernadeta… – imiona szamocą się w głowie, jedne znikają  jak nawiane skądś chmury i zaraz potem rozmywają się niczym trącony ręką wodny krąg,  inne czają się w tyle głowy, gotowe do wychynięcia w każdej chwili, jeszcze inne nie dają się wymazać, choćbym nie wiem, jakich zabiegów nie czyniła, jak żarliwie je od siebie odganiała. Tkwią uparcie i nie ma siły, by je wyprzeć z pamięci, wyrugować jak narosłą bez potrzeby dziczkę.
            Często dopada mnie chęć, by pozbierać je wszystkie z całego wielkiego świata i na nowo złożyć z nich jeden obraz. By z nimi pobyć, powspominać, podzielić się swoim życiem…
            Niektóre udało się połapać jak zgubiony wątek. Z Anką i Beatą spotkałyśmy się w Galerii. Było cudnie. Cała przestrzeń czasu zniknęła jak w magicznym świecie. Znów byłyśmy w jednej klasie. Roześmiane, z problemami na miarę wieku. A potem opowiadałyśmy o synach narkomanach, gejach. O córkach z niepoukładanym życiem. O spełnieniach, sukcesach, zrealizowanych marzeniach. O mężach. Teraźniejszych. Byłych. Przyszłych. O życiu! Które jak by nie patrzeć – cudne jest.
            A potem spotkałam się Gośką. Po latach sposobiłyśmy się do tego spotkania niczym na herbatkę do angielskiej królowej. Sukienki, makijaże, perfumy, biżuteria. Wszystko, by wyglądać jak ubrane, a nie przebrane, ale z stosownie,  z klasą, z delikatnym zaznaczeniem swojej pozycji, statusu itp.  I znów byłyśmy w jednej szkole! Rozmawiałyśmy o tamtym życiu z naszej przeszłości. A potem o mężach, dzieciach…. Zachwycałyśmy się sobą wzajemnie. Ona – tym, że mam tak jak mam: wciąż ten sam mąż, dzieci, wnuki, książki ( które lubi czytać), ja- bo jest dla mnie urzeczywistnieniem american dream. Taka trochę Pretty Woman ( i nie chodzi o te część  fabuły filmu z osławioną Julią, kiedy ona się prostytuuje, bo Gośka nigdy tego nie robiła, ale chodzi o wszystko inne; bogatego faceta, pieniądze, podróże…. i etc.)
            Jeszcze był spotkanie z  Martą… Sentymentalne, ciche… Przemilczałyśmy temat mężów teraźniejszych, byłych, przeszłych… I dzieci zagubiły się w ferworze rozmów o… o tym, co piszę…
                        Bardzo chciałam się spotkać z Benią, ale nie zdążyłam. Znaleziono ją martwą w domu jej rodziców. ( gdy próbowałam się dowiedzieć, co się stało… wszyscy nabierali wody w usta. Ale ponoć alkohol bywa bezwzględni).
            I jeszcze Karolinę znalazłam i zadzwoniłam… Nie chciała ze mną rozmawiać… Bo co mi ma powiedzieć… Że życie jest zasrane…                                                                                                      Z Anką widuję się często.                                                                                                                          
Ale wszystkie je i wiele innych dziewczyn mam na myśli…
Z

Z


                     

           




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz