piątek, 8 marca 2024

Dzień, Kobiet, Dzień kobiet…

 



    

    Dziś Dzień kobiet. I choć niektóre panie, często również panowie zżymają się, mówiąc, że to komunistyczne święto pod hasłem goździk i rajstopy, inne oczekują świętowania cały rok, to ja z pewnym sentymentem podchodzę do tego dnia. Czy to jest goździk i rajstopy - nieważne, nie mają żadnego znaczenia w kontekście tego, że w całym trudnym roku, pełnym zawirowań, niezmiernego boksowania się z codziennością, ciągłym zabieganiem o proste sprawy, by nasze życie oraz życie tych , z którymi jesteśmy, było lepsze, warto jest w ten jeden dzień nieco więcej uwagi poświęcić sobie i pozwolić, by ktoś obok pomyślał o nas nieco czulej, serdeczniej , rozmyślnej. By zapaliła się czerwona lampka. Goździki , rajstopy, bony, czekoladka Wedla albo inne souveniry zostawmy, to znaki czasów i nie mą tu nic do rzeczy. Dzisiaj popatrzmy na siebie, ale i na inne kobiety obok nas, dzisiaj zechciejmy  uświadomić sobie, że razem jesteśmy siłą, że wiele możemy, że już dawno temu wyrwałyśmy się spod opiekuńczych męskich skrzydeł i potrafimy samodzielnie unosić się na owych falach życia, często przy nieprzychylnych wiatrach, pod prąd, na przekór dzikim nurtom i kataraktom. Dzisiaj uwierzmy w siebie. Potrafimy podejmować decyzje, potrafimy wybierać, potrafimy walczyć i wygrywać. Nie tylko dla siebie, ale dla naszych dzieci, mężczyzn. Nie jesteśmy bezwolną, bezmyślną masą, którą można urabiać według własnych upodobań, nie jesteśmy jak tratwa dryfująca po bezkresnym oceanie. „Słaba płeć”, „piękna płeć”- niepotrzebne są nam żadne epitety, która mają nas stygmatyzować, mają zaznaczać różnicę między nami a mężczyznami. Nie potrzebujemy tanich komplementów, by utwierdzać się w myśleniu, że jesteśmy niezależne, samodzielne i świetnie przygotowane do życia.  Męskie ramię - owszem, pożądane i ważne, ale jako ramię partnerskie, towarzyskie. Wcale nie musimy epatować seksapilem, jako „naszą, kobiecą bronią”, mamy wolę, rozum i świadomość - to jest nasza broń kobieca. A że przy tym wszystkich często gęsto natura obdarzyła nas urokiem… to wartość dodana, ale to nie ona ma determinować nasze bycie w świecie. Dzisiaj chciejmy cieszyć się swoją wartościowością, nie wyznaczaną liczbą urodzonych dzieci, trwaniem w nieudanym związkach, wiernością zasadom, które ktoś nam skodyfikował, narzucił.

                Bycie kobietą samo w sobie jest piękne. I życzę Wam Moje Drogie- bądźcie dobre dla siebie i dla siebie.

                Ja, zaś, kolejny raz deklaruję, że dla mnie od zawsze jesteście pięknym tematem literackim, niewyczerpanym źródłem inspiracji - jesteście moim uniwersum pisarskim.

Gośka Żytkowiak. Wasza Gośka Żytkowiak

wtorek, 13 grudnia 2022

Lubię moją codzienność

 




       

Lubię moją codzienność

            Rozmawiałam ostatnio z młodym człowiekiem, który powiedział mi straszną rzecz. A mianowicie powiedział mi, że jeśli do jego czterdziestych urodzin nie wydarzy się nic spektakularnego, coś absolutnie niecodziennego, to nie widzi sensu, by dalej żyć.  Uderzyły mnie jego słowa. Uderzył mnie ich bezsens. Uderzyła mnie determinacja, z jaką podchodził do nich ów młody człowiek.  Długo po tej rozmowie starałam się zgłębić jego tok rozumowania. Nie udało mi się. Za to pomyślałam o sobie; jakże małe są moje oczekiwania życiowe, jak trywialne, proste i pozbawione fantazji. Bo ja chcę żyć! Po prostu. Brnąć w tę moją zwyczajność i codzienność jak najdłużej. Nie przeszkadza mi powtarzalność. Lubię rytm, który sama sobie wypracowałam, ustaloną przez siebie kolejność zdarzeń. Ten sam krajobraz za oknem i  ową niezmienną zmienność alei kasztanowej, która ciągnie się zakolem, a potem znika z pola widzenia. I ludzi, którzy podobnie jak ja, poddani swoistemu porządkowi zdarzeń pojawiają się w ciągu dnia. Lubię moje żonostwo, macierzyństwo i babciostwo. I przyjaciół, którzy są przy mnie.  I choć nie ma w moim życiu żadnych spektakularnych zdarzeń,  nie ma szaleństwa i nadzwyczajności, to nie przeszkadza mi to. Czuję się bezpieczna w tej mojej monotonii. Jak paciorki przesuwam dni, łączę je w tygodnie i lata, po cichu pragnąc, by nic nie przerwało tego łańcuszka, nie splątało nitek.

            Lubię też od czasu do czasu wymknąć się temu mojemu ładowi i znaleźć się gdzieś pierwszy raz. Napawać się nowym. Zmienić rytm.  By potem wracać tu, gdzie moje miejsce. Tak bardzo moje, że za nic nie zamieniłabym na żadne inne.

I to ciche tykanie zegara lubię, choć czasem się go boję. Kolejna, minuta, i kolejna godzina, i znów mi minął rok.

Tak bardzo bym chciała, budzić się jak najdłużej i widzieć za oknem ten sam pejzaż, tę samą aleję kasztanową, ciągnącą się zakolem.  

            A teraz wszystkim, którzy zawitali do mnie, dedykuję tę piosenkę. Nie wiem dlaczego i dlaczego tę. Ale właśnie ona wpadła mi do głowy. I zrobiło się sentymentalnie J

 https://www.youtube.com/watch?v=_o3fZhkW-IA

wtorek, 2 sierpnia 2022

Coś ze mną jest nie tak

 


Nie wiem, czy dotknął mnie Covid19, czy też dopadła mnie jakaś inna dolegliwość, ale coraz częściej mam takie mniemanie, że coś ze mną nie tak. Chyba popsuło mi się wyczucie smaku, poczucie humoru i inne odczucia… Nie śmieszy mnie, to co śmieszy wielu, co najwyżej zadziwia lub zdumiewa. Może najzwyczajniej w świecie staję się zwykłą nudziarą.

            Mam nieodparte wrażenie, że coś się z tym naszym światem stało. Pomijam kwestie wojen, jakie się toczą. Jedna - brutalna i niesprawiedliwa za naszą wschodnią granicą, inne nieco dalej. Ponad dwadzieścia krajów mierzy się z konfliktami o średniej lub wysokiej intensywności.   Świat jest coraz bardziej zdestabilizowany. Ukraina, Etiopia, Afganistan, Jemen, Izrael, Palestyna, Birma, Syria - to zaledwie kilka ognisk konfliktów zbrojnym, w których ofiarami są cywile, dzieci, kobiety… . Świat drży w posadach. Ale ja nie o tym… , choć zdaję sobie sprawę, że w hierarchii zagrożeń wszelkich, wojny zajmują niechlubne najwyższe bodaj miejsca.

            Mnie mierżą rzeczy na pozór mniej ważne, nie tak determinujące ludzkość,  może nawet dla wielu banalne lub zupełnie nieistotne. Bylejakość, prostactwo, miałkość, nijakość, wszelkie akty i przejawy antykultury.

            I tak na przykład. Kiedyś zostałam wyśmiana, zrugana i okrzyknięta osobą bez poczucia humoru, ponieważ nie rozśmieszyło mnie zdjęcie artysty w toalecie, na sedesie ( i cóż że pięknym ), innym razem ktoś zarzuca mi tenże sam brak poczucia humoru, ponieważ nie rozśmieszyła mnie stand -uperka, bawiąca się stereotypem geja, ukazując go owszem jako fajniutkiego i takiego słodziutkiego, a przy tym w tej swojej pożal się boże imitacji wyśmiewającej, stygmatyzującej i najzwyczajniej prostackiej godzącej w ludzi LGBT.       

            Tym zaś razem dałam się ponieść fali fascynacji, przejawiającej się w wysokich ocenach jednego z poczytniejszych polskich autorów i zakupiłam jego najnowszą książkę. (żal, naprawdę mi żal wydanych pieniedzy). Wcześniej miałam już spotkanie z jego twórczością i choć nie moja bajka, ale potrafiłam zrozumieć, że język jest sposobem kreowania świata takiego jaki autor chciał pokazać. I dość łatwo było przejść mi nad pojawiającymi się wulgaryzmami, czy też innymi kolokwializmami do porządku dziennego, wiedząc i żywiąc przekonanie, że to wszystko w imię uprawdopodobnienia narracji, w imię podania Czytelnikowi jak najlepiej skonstruowanej fabuły, zbudowania bohatera itd., itd.  Bo przecież rozumiem, że jeżeli pisze się o środowisku spatologizowanym, to przecież trudno wykwintnymi metaforami i epitetami. No przecież rozumiem! Ba! Ja nawet rozumiem, że ktoś musi sobie kurwnąć w życiu codziennym. Bo musi! Bo go rozsadzają emocje, bo mu się krew burzy w żyłach, bo nie znajduje nazwania dla pewnych sytuacji zachowań, a przecież szkoda rzucać talerzami o ścianę, czy nie daj boże poświęcać głowę i bić nią bez pamięci. I wtedy myślę, sobie: „Cóż, jestem tylko człowiekiem”. ( A może „aż”?)

            Ale…. No właśnie ale na boga żywego nie potrafię zrozumieć dla kogo,  w jakim celu i dlaczego ktoś, kogo „wielbią tłumy”, pretendent do wielu nagród i zdobywca wielu, syn malarza, wykształcony na prestiżowym uniwersytecie, po filozofii pisze powieść takim językiem! TAKIM JĘZYKIEM! Bo żeby bohater to był człowiek z melin i nizin, bo żeby pozbawiony wzorów, bo żeby ocierający się o margines społeczny, bo żeby jakiś skończony półgłówek ! A tu nie! Matka - dentystka, dziadkowie o dość stabilnym kręgosłupie moralnym i żona nie nie wiadomo skąd, ale żaden prymityw. I oto serwuje mi takie kwiatki… , a kwiatków jest cała rozległa łąka…

            Pozwolę sobie, żeby nie być gołosłowną i zacytuję kilka przypadków wybranych, ale reprezentatywnych dla całości.

 Bolały mnie plecy, łydki, nie mogłem się wysrać, napić  ani zapalić, a w pionie, prócz miłości do żony i resztek kindersztuby, trzymała mnie ta nadzieja; otworzę własną knajpę”. „Pamiętam rysunki w szklanym kiblu jak sram pod siebie albo liżę krowie dupę”. „ (…) Szczano mi do  tornistra”, „Peruki i ortaliony latały jak kondomy na festiwalu chorób wenerycznych”, (…) jakby mu jaja pilnikiem rżnęli”. „Szczeniak wyskoczył spod ojcowskiej kurtki i natychmiast oszczał szafkę na buty”, „prawie spierdoliłem się na ziemię”, „Matka zapytała go, czy przypadkiem  walnął sięmkolbą w łeb, niech sobie sam patroszy tego olbrzyma cuchnącego krwią i gównem, dom nie kostnica  (… ) no i faktycznie został sam, chuj jeden, w tym garażu”.  „Bijemy brawo jak pojebani”.

A tu takie peany! Język barwny i potoczysty. No, no!

„Szpiegowski romans, książka zawiera w sobie wszystkie najważniejsze, najciekawsze wątki które tworzą genialną całość, A to dlatego, że „Chodź ze mną” to powieść genialna w jednym wymiarze: niesienia rozrywki. Bardzo dużo w tym szalonego romansu, trochę sensacji, trochę politycznego thrillera, trochę szpiegowskich rozgrywek, trochę – cóż za szaleństwo – fantastyki naukowej, choć lepiej pasowałoby tu chyba anglosaskie określenie mystery, bo tajemnicze nadnaturalne zdarzenia czają się gdzieś na granicy głównego toku narracji.” Świetny styl, kolorowi i ciekawi bohaterowie, wciągająca historia życia kobiety opowiedziana przez jej syna. W skrócie można by powiedzieć, że to po prostu powieść o miłości. To byłoby jednak zbytnie uproszczenie.

„Nie mogłem oderwać się od czytania. Panie Łukaszu, czapki z głów”

            Proszę mi łaskawie powiedzieć, dla jakiego czytelnika pan Łukasz napisał swą powieść, bo że nie dla mnie to już wiem… Na pewno szemrane towarzystwo spod budki z piwem, przyjęłoby z aplauzem, ale niefart- bo oni raczej nie czytają. A może dla wykształciuchów, żeby zniżyli się do mas, a może dla twardych facetów, którym kobieca narracja jest daleka i obca…, może dla wysubtelniałych kobietek, żeby zobaczyły, że życie to nie je bajka…Ale niech tam. Pan Pisarz ma swoich akolitów i krytyków, dla których ta powieść to sztos!

            Ja dziękuję, postoję. O nie! Albo niech mnie ktoś przekona, że jest ok. , że się nie znam, że nie  mam poczucia humoru, że jestem stara

Ps.

Chodzi mi  o to, aby język giętki powiedział wszystko, co pomyśli głowa… ( a tak sobie ad hoc!


poniedziałek, 7 marca 2022

O Epizodach z życia mojej mamy

 

 

 

"Epizody z życia mojej mamy" - to najbardziej osobista moja powieść. Jest w niej mnóstwo sytuacji, z którymi spotkałam się osobiście albo które zaobserwowałam, albo które sama zainicjowałam. Ale tak naprawdę poza mną nikt nie wie, gdzie kończy się prawda , a gdzie już wkracza fabulacja. To również powieść o współczesnej rodzinie, o relacjach jakie zawiązane są w jej obrębie. Lubię tę powieść, choć jest niewielkich rozmiarów i być może okładka nie przyciąga. Cóż! Okładki już chyba zawsze pozostaną tym najsłabszym ogniwem. Jak więc mam przekonać Czytelnika? Powieść zdobyła uznanie Czytelników na portalu Granice. pl., ale czy to jej jakoś szczególnie pomogło? Nie wiem. z pewnością nie zaszkodziło. Poniżej wklejam wywiad, którego udzieliłam portalowi Granice.pl przy okazji ukazania się tej powieści.

 

 

 

 

Nie ma lepszego pomysłu na powieść niż życie. Wywiad z Iwoną Żytkowiak

Data: 2020-11-02 15:39:25Autor: Patryk Obarski

– Życie zawsze jest inspiracją. Obserwuję ludzi, domyślam się ich historii, podpatruję, podsłuchuję, przepuszczam przez własny filtr, dopowiadam. Nie znam żadnej książki, która nie traktowałaby o życiu. Nawet jeśli historia jest najbardziej niewiarygodna, fantastyczna, to i tak odnosimy się do niej w kontekście tego, co prawdziwe i żywe – mówi Iwona Żytkowiak, autorka książki Epizody z życia mojej mamy

Nasze życie składa się z wielu krótkich, pozornie mało znaczących epizodów?

Myślę, że życie to jednak proces liniowy, ale to też taka fabuła, na którą składają się wszystkie elementy, więc w oczywisty sposób jest tu pole dla epizodów. Epizody czasem mają to do siebie, że można się ich pozbyć bez szkody dla całości, zapewne rzadko wpływają na długość życia (chociaż w przypadku Mamy z mojej powieści dzieje się inaczej – nie chcę jednak zdradzać zbyt dużo), ale na pewno nadają życiu kolorytu. To one sprawiają, że życie nie jest monotonne, choć to wcale nie znaczy, że lepsze, czy gorsze.

Może to wina naszej pamięci? Nie pamiętamy całej historii, wszystkich wydarzeń, całego ciągu przyczynowo-skutkowego, pozostają w pamięci tylko najbardziej emocjonalne momenty?

To wszystko zależy, jak pojemna jest pamięć i jakie wyznaczamy  w niej miejsce naszej dla naszej przeszłości

Czasem pamięć stanowi pułapkę, w której utyka coś, na przykład wspomnienie czegoś przykrego, co nam się przytrafiło i w żaden sposób nie da się go wytrzebić z pamięci. Fajnie by było, gdybyśmy hodowali w sobie tylko dobre, bo to nas buduje, pomaga w chwilach, kiedy szaro, buro albo jeszcze gorzej.

Pamięć bywa krnąbrna, niekiedy natrętnie podsuwa nam coś, o czym chcemy zapomnieć. Ale jest też tak, że udaje nam się zapomnieć o tym, co złe, a pamiętać tylko dobre rzeczy. Mamy tendencje do idealizowania przeszłości, zwłaszcza, gdy nie łączy się ona z czymś nieprzyjemnym. Zapomnieć złe to chyba błogosławieństwo.

Obserwuję, że wielu ludzi jednak dobrowolnie rozdrapuje rany, pławi się w samoumęczeniu. Myślę, że taki stan rzeczy zakorzeniony jest w naszej historii i kulturze chrześcijańskiej. Zarówno jedna, jak i druga – takie mam wrażenie – żąda od nas jeżeli nie nieustannej martyrologii, to na pewno oczekuje wiecznej pamięci. Proszę zwrócić uwagę na fakt, jak wielki mamy wysyp literatury wojenno-obozowej. Auschwitz pojawia się w połączeniu z tyloma rzeczownikami, że nawet nie wiem, kogo z Auschwitz mam się teraz spodziewać. Lubimy epatować takimi uczuciami. I, proszę mnie źle nie zrozumieć, to nie jest cynizm czy ignorancja z mojej strony. Szanuję historię i wiem, że jeśli ją zingrorujemy, zakłamiemy, pominiemy, to ona się na nas zemści. Ale czy to oznacza, że wciąż musimy rozdrapywać ledwie zabliźnione rany. Kiedyś na warsztatach literackich jedna z pań, zapytana o to, co ostatnio czytała i jakie emocje wywołała w niej lektura, podała tytuł jednej z tego typu powieści i dodała, że ileś nocy nie mogła spać, że książka sponiewierała jej uczucia. Zapytałam, dlaczego nie odłożyła jej na półkę. Nie wiedziała. A ja myślę, że to jest trochę tak, że my lubimy się bać, lubimy czytać o różnych okropieństwach, bo to pozwala na taką konstatację: inni mieli gorzej, a ponadto czujemy się na swój sposób szlachetniejsi poprzez takie syntoniczne postrzeganie dramatów. Może jednak czas już pozwolić ranom na zabliźnienie? Przecież blizna i tak zostaje na całe życie.

I jeszcze jest religia, która upowszechnia myślenie – tu też takie mam wrażenie, że tylko ten, kto jest biedny, nieszczęśliwy i cierpiący godny jest, by dostąpić zbawienia.

A jeśli chodzi o o to, co w naszej głowie zakotwiło? Po co pamiętać wszystko? Szkoda zaprzątać sobie myśli – zwłaszcza, że żyjemy raz i raczej nie mamy szans na naprawę błędów

Życie to coś więcej niż tylko piękne chwile… Mówią o tym Epizody z życia mojej mamy

Jasne! I ja nie wiem, czy to nie jest dobre. Nie wiem, czy dałabym radę żyć w stanie permanentnego szczęścia. Czy aby na pewno wówczas miałabym świadomość tego, że właśnie doznaję tego stanu. Czy nie jest tak, że dobro istnieje tylko w kontekście zła, że jest szczęście, bo jest nieszczęście, a piękno – bo są też rzeczy niepiękne. Myślę, że na tym polega codzienność, zwyczajność życie, że mamy możliwość doświadczać różnorodności stanów. Nieustanne bycie na górnym „c” musi być bardzo eksploatujące, a poza tym musi otrzeć się o monotonię i nudę. Moja bohaterka celebruje piękne chwile, napawa się nimi. Dla niej taka retrospekcja jest swego rodzaju remedium na gorsze dni, ale też bodźcem, który popycha do prowokowania, uczestniczenia w kolejnych „epizodach”.

 

Epizody z życia mojej mamy to słodko-gorzka opowieść. Życie matki nie jest usłane różami, jak niektórzy usiłują nam wmówić?

No pewnie! Tak jak życie ojca, życie dziecka i – mogłabym mnożyć… W pewnym stopniu wyraziłam się już na ten temat. Życie w ogóle jest bardzo trudne, jeśli oczywiście podchodzimy do niego refleksyjnie. Trudno pogodzić własne priorytety z potrzebami i oczekiwaniami innych. Mogę się zżymać na fakt, że wciąż muszę mieć na oku innych, nosić w sercu troskę o nich. Ale przecież Ameryki nie odkryję, jeśli powiem, że człowiek nie jest samotną wyspą, że zawsze jest w konsytuacji z innymi. Owszem, można podejść do życia, poddając się bezwolnie, temu, co nam przyniesie, można dryfować na oślep, ale wtedy musimy liczyć się z tym, że możemy znaleźć się w punkcie najmniej dla nas pożądanym. Życie trzeba brać w swoje ręce. Na tyle, na ile jest to możliwe, a to zawsze jest jakaś walka, w której trudno o róże.

A stereotyp Matki-Polki? Wyssany jest z palca?

Zaobserwowany! Mimo wielu głosów, ruchów feministycznych, walk o parytety, wciąż jesteśmy osadzone w tradycji przedorzeszkowej. Zresztą taki stereotyp  utrwalają teksty kultury. Proszę zwrócić uwagę jak wciąż żywy jest przekaz kobiety walczącej o swoje prawa, zwłaszcza dzisiaj, zwłaszcza w Polsce. Ileż głosów z trybun sejmowych z ust polityków pada, w których słyszy się nawoływania: do garów, do dzieci! Mamy XXI wiek, a polskie kobiety wciąż walczą o prawo do samostanowienia o sobie. A może jesteśmy w takim punkcie historii, w którym dokonuje się przełamanie stereotypów?

Główna bohaterka opowieści z biegiem lat uświadamia sobie, czego jej brakuje. Nie da się zaplanować życia z wyprzedzeniem ?

Z tym planowaniem to trochę jak powiedzeniem Człowiek strzela, pan bóg kule nosi (śmiech). Nie chodzi mi tu o konkretnego boga, ale o swoistą formę fatalizmu, czy – jak kto woli – przeznaczenia, opatrzności. Moja bohaterka planuje sobie życie, wytycza cele, chociaż podświadomie wierzy, że co ma być, to będzie.

Marzenia należy realizować za wszelką cenę?

Czy za wszelką? Nie stać by mnie było na szczęście, jeśli miałoby ono się stać kosztem czyjegoś dyskomfortu. Słabe to byłoby poczucie spełnienia. Ale trzeba wypracowywać kompromisy. Nie wyobrażam sobie jednak, czym byłoby moje życie bez marzeń. Wciąż mam nowe marzenia i coraz większy apetyt na życie.

„Ważne, że wszyscy są zdrowi” – to utarty slogan, słowa, które często powtarzamy. Może jest w nich trochę prawdy? Czy, goniąc za swymi ambicjami, nie zapominamy czasem o dobru, które otacza nas na co dzień?

Trochę boję się takich sformułowań: najważniejsze, że zdrowi. To jest jakby oczywiste i – jak mawiał Jan z Czarnolasu – doceniamy je wtedy, gdy się zepsuje. Ale, na litość! Nie chcę upatrywać szczęścia tylko w tym, że jestem zdrowa. Chcę być kochana, szczęśliwa, chcę być piękna i umiarkowanym bogactwem też nie pogardzę, chcę poznawać ludzi i świat, przeżywać tysiące epizodów, które ubarwią moje życie. Nie chcę upychać pieniędzy w pończosze, by były na czarną godzinę. Na lekarstwa, na lekarza. Jak każdy boję się choroby i cierpienia, ale nie chcę, by myśl o tym, strach, że tak się stanie, konstytuował moje życie. Staram się dbać o zdrowie, żyć zdrowo, nie szarżuję, unikam głupiego ryzyka.

Mama Ksawerego swoją niemoc przelewała na papier w notesach, które trafiły do kartonu po butach. Pisanie może dać nam siłę? Pomóc nam przetrwać?

Nie musi to być pisanie, ale wszystko, co odetnie nas od codziennych spraw, co pomoże nam na regenerację, na nabranie dystansu. Kondensowanie w sobie wszystkiego bez możliwości uruchomienia jakiegokolwiek wentyla bezpieczeństwa w postaci choćby rzeczonego pisania jest ryzykowne. Podejmowanie takich prób ucieczki od realności w jakiś sposób gwarantuje, że nie eksplodujemy, nie zejdziemy na zawał albo nie wyskoczymy przez okno. Poza tym czasem zwerbalizowanie problemów wymalowanie, wytańczenie, wyćwiczenie pomaga w konfrontacji, po której okazuje się, że nie taki diabeł straszny

Każda matka powinna wyznaczyć granice, by nie dać sobie wejść na głowę?

Każdy – nie tylko matka, bo każda osoba, która ceni sobie autonomię –  musi wyznaczać granice, ustalać własną strefę komfortu, nie może pozwalać nikomu i pod absolutnie żadnym pretekstem na przekraczanie tych granic. Bycie dobrą matką to nie oddawanie siebie bez reszty, nie pozostawiając niczego dla siebie. To nie ma nic wspólnego z miłością. Bycie dobrą matką nie może być za cenę cierpienia, znoszenia upokorzeń, tolerowania aktów niesubordynacji, nie może wiązać się z uczuciem bycia wykorzystywaną. 

Historię swojej matki w Pani książce spisuje jej syn. Myśli Pani, że jego opowieść jest pełna? Że jest coś, czego nie powiedział – lub nie napisał – a co ważne mogło być dla jego mamy?

Od początku założyłam, że narrator nie wie wszystkiego, nie widzi wszystkiego, stąd tytułowe Epizody. Poza tym czytelnicy, którzy już przeczytali moją powieść, musieli się zorientować, że poprowadziłam z nimi pewną grę. Oddałam prawo głosu synowi, który pisze o matce ze swojej perspektywy, ale tak naprawdę nie określiłam jego wieku. Raz ma szesnaście lat, raz – dwadzieścia, innym razem filtr, jaki stosuje, to filtr dzieciaka, którego postrzeganie świata, a nim i matki, siłą rzeczy jest niepełne, czasem infantylne.

Epizody z życia mojej mamy to więc opowieść nie tylko o tytułowej matce.

To też opowieść o rodzinie. Wzajemnych relacjach, cieniach i blaskach.

Opowieść z życia wzięta?

Życie zawsze jest inspiracją. Obserwuję ludzi, domyślam się ich historii, podpatruję, podsłuchuję, przepuszczam przez własny filtr, dopowiadam. Nie ma lepszego pomysłu na powieść niż życie. Zresztą nie znam żadnej, która nie traktowałaby o życiu. Nawet jeśli historia jest jak najbardziej niewiarygodna, fantastyczna, to i tak odnosimy się do niej w kontekście tego, co prawdziwe i żywe.

O czym powinny pamiętać wszystkie matki, zmagające się z prozą życia?

By nie dać się przytłoczyć codziennością, nie pozwolić nikomu, by strącił nas z piedestału. Jesteśmy najważniejsze. Dla siebie nade wszystko, a dla innych też musimy plasować się na wysokich pozycjach. Poza tym, nie możemy dać sobie wmówić, że mąż i dzieci są absolutną esencją naszego życia. To my jesteśmy jego treścią. Dzieci i mąż są dodatkiem. Bardzo ważnym i dodającym barw, dobrze, by był to dodatek ekskluzywny, który ubogaci nasze życie, a nie przytłoczy.

Każda kobieta, każda matka zasługuje na swoją historię?

Absolutnie! Potrzeba tylko sprawnego języka.

Książkę Epizody z życia mojej mamy kupicie w popularnych księgarniach internetowych:

 

 

 

 

 

 

 

piątek, 18 lutego 2022

Są książki, o których nigdy się nie zapomni, czyli o Kochałam, gdy odeszła Anny Augustyniak

 













Dzisiaj chcę podzielić się z Wami kilkoma zapewne niedogłębnymi refleksjami, ale płynącymi z serca. Na gorąco, tuż po lekturze. Rzecz dotyczy książki Anny Augustyniak Kochałam, gdy odeszła. Zdarzyło mi się przeczytać wiele książek, dotyczących tak delikatnej materii jaką stanowi strata kogoś bliskiego, kogoś najbliższego, choćby Ingi Iwasiów, „Umarł mi”, Marcina Wichy „Rzeczy, których nie wyrzuciłem”, Roberta Rienta „Duchy Jeremiego”,  w pewnym stopniu tematu dotyka Ellene Ferrante  w „Obsesyjnej miłości”, sama nawet pokusiłam się o napisanie i mam nieskromne poczucie, że wyszło mi niezłe studium samotności kobiety po stracie męża  - „Czas Lucji”. Ale to co zrobiła Anna Augustniak - to majstersztyk najwyższych lotów, to doszczętna wiwisekcja nie tyle samej śmierci, co umierania. To osobista, intymna obnażająca niemal do cna, do kości, rozkładająca na czynniki pierwsze na atomy, na kwarki opowieść. Opowieść? Nie wiem, czy to jest dobre określenie. Opowieść ma bowiem pewną ustaloną konstrukcję, stałe składowe. Ma nerw ciągnący się od pierwszej do ostatniej strony, jest w niej również pewna zmienność zdarzeń, sytuacji, dążących do określonego finału. Tu nie ma żadnej chronologii. Anna Augustyniak oferuje nam krótkie passusy, czasem sprawiające wrażenie jakby były wyrwane z szerszego kontekstu. Płacze, lamentuje, modli się, złorzeczy, wyśpiewuje peany, nenie, laudy. Rozdziera siebie i czytelnika. To córka bolejąca, rozpamiętująca, złorzecząca. Ucieka się do próśb, gróźb, które kieruje do matki, do Boga, Jezusa Chrystusa, do Jahwe?

Anna Augustyniak oswaja nas ze śmiercią poprzez serwowanie nam czasem drobiazgowych, czasem, nieodartych z fizjologicznych  detali scen, obserwacji. Nie bawi się w subtelności, choć nie można odmówić czułości. „Leje się z ciebie. Z wszystkich otworów się leje, wylewa się fala soków. Leżysz w trumnie, a pod tobą ukrywa się warstwa substancji płynochłonnej Suchutko. Czyściutko”, „Jesteś ciastowatą, bulgoczącą breją…”, „”Żabi brzuch podnosi się coraz wyżej”, „Myszygene, śmiałaś się moja memełe. Wariatka, śmiałaś się, moja mamusiu” Ale czy dzięki temu oswajaniu mniej boli? Absolutnie. Boli jak cholera to współuczestniczenie!

I jeszcze ten język! Pełny patosu, biblijny, szalenie inteligentny i bogaty. Ale jest też i tak, że  kolokwializmy współistnieją na równi z pięknym artystycznym językiem, pełnym metafor, aluzji. Jest i furia. Pretensja, złość Anna Augustyniak nie bawi się w subtelności, kiedy rozpacz sięga zenitu „Zasnęłaś w Panu, Co zapierdolenie”. Ale przecież choć brzmią jak brzmią, to nie obruszamy się. Jest w nich bowiem niewysłowiona rozpacz. „Śnisz mi się ciągle, w różnych proporcjach umierania do choroby jasnej. W różnych rodzajach agonii do kurwy nędzy. I po parę jeszcze opłakiwań siebie przychodzisz. (…). A potrafisz przećwiczyć mnie w ciągu jednej nocy cztery razy, Cztery śmierci, do cholery, cztery różne  sposoby konania. (…) Daj spokój, mamo, daj spokój”. I jeszcze te pytania, które z oczywistych względów pozostaną na wieki retoryczne, pełne dramatyzmu, beznadziei i smutku.

Książka Anny Augustyniak to wielogłos kulturowy, religijny, etyczny. To przemycanie elementów rytu chrześcijańskiego i żydowskiego, to rozliczne odwołania do literatury, malarstwa, to absolutny popis erudycji. To majstersztyk utkany ze słów, tworzących obrazy, które pozostają w człowieku na długo.  To lektura nie do zapomnienia.

Książka rozmiarowo skromna. Można przeczytać za jednym razem. Ale ja nie dałam rady. Musiałam, chciałam rozłożyć ją sobie w czasie. Zabierając się do kolejnej lektury, musiałam odczyścić umysł, by nic nie zaburzyło percepcji

Bo piękna

Bo po kilku stronach emocje szalały

Bo bliskie mojemu doświadczeniu

Bo prawdziwe

Bo mądre

„Mamo, list do ciebie piszę, w nim prośba, jeśli zaistniałaś gdziekolwiek, czekaj tam na mnie, Podkreślę wyraz „czekaj”.

Ps. Dziękuję, Pani Anno! I choć o niczym nie marzę, jak o braku takich doświadczeń, to chylę czoła przed Panią.

A co do poszukiwaniu analogii z inną książką. Jeśli można wymyślić podobną formę dla podobnej treści, jeśli istnieje tak bliźniacze podobieństwo przeżyć i doświadczeń… Cóż…